Monthly Archives: Maj 2012

Cuzco i Salkantay trek do Machu Picchu I 11 – 18.05.2012

Cuzco i Salkantay trek do Machu Picchu: 11.05.2012 – 18.05.2012

Będąc w Paracas poznaliśmy uroczą parę z Finlandii, która następnego dnia miała lot powrotny, kończący ich dwumiesięczną podróż po Peru. Bardzo zachwalali nam 4-dniowy trekking o nazwie „Salkantay” prowadzący do Machu Picchu, organizowany przez agencje w mieście Cusco. Finowie przed wylotem postanowili jeszcze ofiarować nam ogromną torbę liści koki, których stanowczo nie mogli zabrać do Finlandii. Zachwalali zbawienne działanie liści przy bólach głowy na dużych wysokościach.

Chwilę się zawahaliśmy, w końcu przed wyjazdem rodzice przestrzegali, by nie brać nic od nieznajomych, a tymczasem po kilku dniach w Peru posiadamy kilogram liści koki. Przewertowaliśmy przewodnik i okazało się, że liście są tu legalne, robi się z nich m.in. herbatę. Będąc w górach wkłada się liście wraz z białą kredą (nie, nie jest to heroina, a jakiś utleniacz/ akcelerator smakujący jak cukier) między policzek a dziąsła i należy je namaczać śliną. Po dłuższym czasie policzek i dziąsła zaczynają drętwieć i traci się w nich czucie. Chyba wtedy właśnie należy liście wypluć, musimy się o to dopytać. Nie wolno gryźć liści gdyż jest to niezdrowe dla żołądka.

Przedostaliśmy się autobusem nocnym z Nazca do Cusco, położonego na3300 m.n.p.m. Cusco, jak bodajże wszystkie peruwiańskie miasta, w centrum posiada główny plac – Plaza de Armas. W Katedrze można podziwiać ciekawy obraz Marcosa Zapata przedstawiający Ostatnią Wieczerzę, na której jako główne danie zaserwowano świnkę morską. Zwierzaczek ten należy do panteonu peruwiańskich dań. Zjedliśmy kotleciki z jednej świnki morskiej na miejskim targu i były palce lizać!

W Cusco przygotowaliśmy się do trekkingu szlakiem „Salkantay”. Uzyskaliśmy mapki od agencji turystycznych (niestety niezbyt szczegółowe), wypożyczyliśmy namiot, karimaty, dokupiliśmy nową butlę gazową oraz zapasy jedzenia na 4 dni (na trasie nie ma wiosek, sklepików).

Z Cusco złapaliśmy busik do Limatambo, a stamtąd colectivo (zbiorczą taksówkę). Siedząc jednym półdupkiem na siedzeniu, które dzieliliśmy w dwiema babuszkami (mówiącymi w quechua), ich kurami i kurzymi klatkami oraz zawianym Peruwiańczykiem, który nie wiedział dokąd chce jechać, dotarliśmy serpentynami do miasteczka Mollepata.

Początek wędrówki okazał się nieco skomplikowany gdyż nie znaleźliśmy oznaczeń szlaku. Na szczęście spotkaliśmy tubylca, który przez 15 minut czekał na dole pierwszego wzgórza i machał nam wskazując czy dobrze idziemy. Ścieżka prowadziła przez pola i pastwiska, aby potem zamienić się w ubitą drogę. Trochę ciężko było znów maszerować z plecakiem po 2 miesiącach „wożenia się” autem po Australii. Co prawda zostawiliśmy część naszego ekwipunku w hostalu w Cusco, ale plecaki ciążyły nam jak nigdy.

Maszerując przechodzi się koło licznych strumyków więc nie ma problemu z pozyskaniem wody, którą Peruwiańczycy piją ze strumienia, a my musieliśmy uzdatniać pastylkami. Po 6 godzinach wędrówki dotarliśmy do obozowiska w Soraypampa, a tu elegancja Francja, jest nawet bieżąca, lodowata woda oraz kibelek. Wszystko darmowe. Takich luksusów się nie spodziewaliśmy. Przed nami rozbiło swoje namioty około 6 grup; jedni przyjechali konno, inni jeepami aby z rana zacząć maszerować, kolejni pieszo z kawalkadą koni niosących ich dobytek. Na polowych kuchenkach kucharze w śnieżnobiałych, kucharskich czapkach (sic!), pyrcili kolację dla swoich grup. Zorientowaliśmy się, że peruwiańscy tragarze mają lepsze życie niż ci z Nepalu gdyż nie noszą bagaży turystów na plecach i głowach, wszystko taszczą za nich koniki. Generalnie tylko my we dwójkę wyglądaliśmy jak ci nepalscy tragarze i chyba wzbudzaliśmy nieco litość gdyż w obozie przewodnik zaoferował nam jedzenie, tłumacząc, że skoro nie mamy własnego kucharza, to może chociaż zjemy gorącej sałatki owocowej na śniadanie. Ach, jakże nam smakowała po lodowatej nocy w namiocie przy minusowej temperaturze (około -5 do -100C). Chociaż nasze gorące zupki chińskie na kolację też były niczego sobie.

Drugi dzień zakładał podejście na4.600 m.n.p.m na szczyt El Paso. Wyszliśmy z obozowiska jako ostatni, 2h po grupach, aby iść sami. Na trasie mijały nas konie tych grup, które mimo ciężarów truchtały szybciej od nas. Podchodzenie pod Salkantay zmęczyło nas okrutnie, zastanawialiśmy się tylko co jeszcze możemy zjeść aby ulżyć ramionom i nosić jedzenie w brzuchu, gdzie jego miejsce. Zdobyliśmy upragniony szczyt, który był najwyższym punktem przez nas zdobytym do tej pory i ruszyliśmy przez równiny w dół. Droga, mimo że łatwiejsza, zdawała się nie mieć końca. A tak wyglądał widok z El Paso:

http://youtu.be/p6Zh1t2aU1U

Zaczęło się robić późno, według naszych wyliczeń powinniśmy być już blisko obozowiska, a przed nami tylko gąszcz drzew nie pozwalających dojrzeć co będzie za rogiem. W końcu trafiamy na pojedynczą chatkę. Pytamy się jak daleko do obozowiska w Challway. Miejscowy odpowiada, że 4 godziny. Wydaje się nam to niemożliwe, czy aż tak wolno szliśmy? Już nikt nas nie mija, żaden konik. Przyspieszamy. Po godzinie widzimy kolejną chatkę. Tu miejscowy nam mówi, że do Challway zostały 2 godziny. Kurczaki, będziemy szli po ciemku. A jeśli grasują tu resztki Sendero Luminoso? Idziemy coraz szybciej. Jest już 17.30, jeśli zostały nam 2 godziny to półtorej będzie po ciemku, a tu końca nie widać. Oho, słyszymy ludzi, ktoś idzie, nie widzimy kto bo zaczyna zmierzchać. Zza rogu wyłania się pastuszek z żoną i czeladką dzieci. Mówi, że do Challway została tylko godzina. Uff, to blisko. Idziemy marszobiegiem. Ściemnia się, zaraz wyjmiemy latarki. Idziemy jakieś 20 minut, wchodzimy za róg, a tam obóz! Iw tym momencie zaszło słońce i zapadła ciemność. Zdążyliśmy w samą porę. W Challway leży kilka chatek i jest mini sklepik z piwem i przekąskami. Własnie piwa nam było trzeba.

Rano poznajemy Argentynkę i Francuza, którzy tak jak my, idą sami. Mają dużo mniejsze plecaki, mówią, że nie gotują, jedzą tylko na zimno. Częstujemy ich gorącą herbatą z liści koki, którą zaczynamy dzień. Oni chcą zrobić trasę wolniej, o dzień dłużej więc ruszamy dalej sami. Idziemy wśród potoków i majestatycznych, zadrzewionych wzgórz. Dochodzimy do miejscowości La Playa. Tutaj bierzemy busa do Santa Teresa. W busie poznajemy parę pięćdziesięcioletnich Anglików i ich przewodnika, którzy zapraszają nas na wspólne obozowanie i moczenie się w źródłach termalnych w Santa Teresa. Zgadzamy się. Miasteczko Santa Teresa oraz infrastruktura gorących źródłach zostały zniszczone parę lat temu przez rzekę Urubamba, która wylała. Obecnie nie widać śladu po tej powodzi, ale miejscowi twierdzą, że mimo odbudowy to jeszcze nie tak, jak było.

Czwartego dnia żegnamy naszych Anglików i idziemy pieszo z Santa Teresa do stacji kolejowej ”Hidroelectrica”. Stąd maszerujemy 2h wzdłuż torów do turystycznej mieściny Aguas Calientes, leżącej u podnóża Machu Picchu. Bierzemy pokój z łazienką i taplamy się pod prysznicem, w końcu nie kąpaliśmy się przez cztery dni. Objadamy się „menu del dia” w lokalnej knajpie, czyli za 7 zl konsumujemy zupę, drugie, deser i kompot. Potem w sklepie dokupujemy jeszcze pół kilo ciasteczek i czekoladek aby naładować baterie.

Piąty dzień. Wstajemy po 4 rano aby wejść na Machu Picchu przed wycieczkami. Dochodzimy do podnóża góry, a tu most na drugą stronę rzeki zamknięty. Strażnik siedzi w swojej budce i informuje nas, że most otworzą dopiero o 5.00 rano. Za nami schodzą się rzesze innych sprytnych, którzy też chcą być przed tłumami. O 5 otwierają most. Sprawdzają nasze bilety, paszporty, a potem w ciemności, z latarkami, odbywa się wyścig na szczyt. Mamy przewagę. Godzinną trasę pokonujemy w 40 minut i jesteśmy na górze w pierwszej piątce. Tu kolejne bramki, które otworzą dopiero o 6.00. O 6.00 przyjeżdżają też pierwsze autobusy z Aguas Calientes na szczyt, przejazd za osobę kosztuje bagatela 10$, czyli równowartość naszego dwuosobowego pokoju z łazienką. Otwierają bramki. Wchodzimy bez tłumów na Machu Picchu.

Machu Picchu zapiera dech w piersiach ze względu na swoje położenie, jednak musimy przyznać, że droga do Aguas Calientes – te prawie80 km, a nie cel, była ciekawsza. Andy zrobiły na nas jeszcze większe wrażenie niż Machu Picchu. Trasa przez „Salkantay” jest bardzo urozmaicona i malownicza. Poznani przewodnicy twierdzili, że znacznie wygrywa krajobrazowo z najbardziej obleganą trasą trekkingową ”Inca trai”. Ponadto nie spotyka się tu rzeszy turystów.

Miasto Inków pięknie się prezentuje z dwóch szczytów położonych tuż obok gór- Huayna Picchu, na które należy wykupić z kilkudniowym wyprzedzeniem oddzielną wejściówkę (my kupiliśmy w Cusco).  Zamglony widok z Huayna Picchu prezentował się następująco:

http://youtu.be/j8HZUsKvC5g

Po kilku godzinach kontemplacji i zwiedzania schodzimy do Aguas Calientes na menu del dia. Po posiłku, na piechotę, znów wzdłuż torów dochodzimy do „Hidroelectrica”. Robi się ciemno więc bierzemy colectivo do Santa Teresa, a stąd do Santa Maria- mieściny gdzie diabeł mówi dobranoc. Ulice to klepiska, nie ma ciepłej wody, gliniane domki bliskie są naturalnemu rozpadowi. Padamy więc zostajemy tu na nocleg. Następnego dnia wracamy autobusem do Cusco.

Oto pokonana trasa:

1 dzień: Cusco – (busy i colectivo 4h) – Mollepata (2.900 m n.p.m.) – (trekking 21 km/ 6h) – Soraypampa (3.700 m n.p.m.)

2 dzień: Soraypampa – (trekking 5 km/ 4h) El Paso, czyli Sakantay Pass (4.600 m n.p.m.) – (trekking 16 km/ 5h) –  Challway (2.860 m n.p.m.)

3 dzień: Challway – (trekking 14 km/ 4,5h) – Playa (2.500) – (bus 1h) – Santa Teresa (2.000 m n.p.m.)

4 dzień: Santa Teresa – (trekking 10 km/ 2,5h) – Hydroelectrica – (trekking 10 km/ 2h) – Aguas Calientes (1.680 m n.p.m.)

5 dzień: Aguas Calientes – Machu Picchu – Huayna Picchu – Aguas Calientes – Hidroelectrica – Santa Maria (długi dzień trekkingu…)

Linie Nazca I 10.05.2012

Nazca, Peru : 10.05.2012

Po drodze z Ica do Nazca poprosiliśmy o wysadzenie nas przed miastem na punkcie widokowym, z którego widać 2 figury: ręce oraz drzewo. Szczerze mówiąc, wyglądało to trochę tak, jakby czteroletnie dziecko wyryło na piasku badylem szlaczki. Ale że te szlaczki mają od 1.000 do ponad 2.000 lat i nie ma dowodów na to jak powstały i czemu miały służyć, to ludzie z całego świata zjeżdżają się by je zobaczyć na własne oczy. Złapaliśmy busa do miasta i ruszyliśmy na lotnisko próbując wytargować niższe ceny za lot nad tymi tajemniczymi figurami. W mieście agencje krzyczą sobie za półgodzinny lot od 90 do 100 dolarów od osoby. Na lotnisku najniższa osiągalna cena to 80 dolarów. Ceny wzrosły stosunkowo niedawno, od końca 2010 roku, na skutek zaostrzonych wymogów bezpieczeństwa. Kiedyś latał jeden pilot, a teraz jest obowiązek dwóch. Do tego wzrosły ceny paliwa, inflacja, inne szmery bajery więc drogi turysto- płacz i płać. Zdecydowaliśmy, że muszą nam wystarczyć te dwie małe figury bo cena jest z kosmosu, aż takimi fascynatami Nazca nie jesteśmy. Zresztą na google earth również można je pooglądać 🙂

Islas Ballestas i Huacachina I 7 – 9.05.2012

Islas Ballestas, Paracas i Huacachina : 07.05.2012 – 09.05.2012

Z Limy przedostaliśmy się do miejscowości Paracas pod Pisco, gdzie wykupiliśmy wycieczkę na wyspy „Islas Ballestas”. Islas Ballestas są nazywane „wyspami Galapagos dla biedaków”, są taką namiastką ekwadorskich Galapagos.

Wypłynęliśmy motorówką z samego rana aby obejrzeć rzesze kormoranów, pingwiny i lwy morskie wygrzewające się na słońcu. Na same wyspy nie ma wstępu, można je podziwiać jedynie z łódki. Na wyspach funkcjonuje centrum, zajmujące się zbieraniem guano- odchodów ptaków, które bardzo użyźniają glebę.

Po drodze na wyspy mija się wyryty w piasku świecznik. Podejrzewa się, że służył on niegdyś jako punkt nawigacyjny dla żeglarzy lub miał podobną funkcję co linie Nazca. Czyli nie wiadomo jaką…

Naszym kolejnym celem była oaza Huacachina otoczona złotymi wydmami. Główną atrakcją jest tu „sandboard”- zjeżdżanie na desce po piasku. Nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności. Z wioski dotarliśmy pustynnym, 5-cioosobowym autem w szaleńczym tempie na wydmy. Kierowca robił wszystko co w jego mocy aby podbić nam ciśnienie. Siedząca obok Amerykanka darła się w niebogłosy, ja bym pewnie  też się darła, ale nie chciałam jeść tyle piachu. A jak wygląda jazda możecie tu sprawdzić:

http://youtu.be/RlBMtwNlVvw

Zjeżdżanie wcale nie jest łatwe, chłopakom- Marcinowi i młodemu Japończykami szło o niebo lepiej niż mnie i Amerykance. Na koniec zjechaliśmy na deskach nie na stojąco, a na brzuchach i podziwialiśmy jak słońce chowa się za wydmami.

Czy w Limie jest bezpiecznie? I 4 – 7.05.2012

Lima, Peru : 04.05.2012 – 07.05.2012

Teleportowaliśmy się z Australii i po 25 godzinach lotu z przesiadkami w Nowej Zelandii i Chile, dotarliśmy do Peru, zyskując jedną dobę. Wiozący nas z lotniska taksówkarz pytał nas czy w Polsce oficjalnym językiem jest hiszpański. Bardzo się zdziwił, że mamy własny język i uradował na wieść, że Jan Paweł II był Polakiem. Opowiadał, że papież dwukrotnie odwiedził Peru i strasznie go tu wszyscy kochali. Nie wątpimy, widząc wiele krzyży i kościołów wokoło.

Zamieszkaliśmy w dzielnicy Miraflores położonej nad oceanem. Jet lag dał nam się we znaki i chodziliśmy po Limie jak dzieci we mgle. Padnięci, przysnęliśmy na murku w parku Kennedy. Z drzemki wybudził nas policjant, dźgając Marcina w kolano i tłumacząc, że spanie w parku jest surowo zabronione. Na naszym miejscu usiadły psy i ucięły sobie drzemkę. Psów jednak policjant nie przegonił. W tymże parku w sobotę wieczór odbywały się różne pokazy dla mieszkańców Limy: żonglerka, występy grup rockowych, a  na koniec włączono peruwiańską muzyczkę i tłum zaczął łączyć się w pary i tańczyć do lokalnych szlagierów.

Lima, jak każde 9-cio milionowe, głośne miasto, może na dłuższą metę być męcząca, jednak posiada urokliwe zakątki jak park Kennedy, wybrzeże z olbrzymim krzyżem i ciekawe przykłady architektury kolonialnej. W niedzielę jedna z głównych ulic – Arequipa, była wyłączona z ruchu samochodowego i miasto ukazało swoje inne, spokojne oblicze. Mnóstwo rowerzystów, spacerujących, dzieci jedzących lody, po prostu sielsko anielsko.

Poszliśmy w Limie do biura dużego przewoźnika autobusowego by zorientować się w transporcie na dalszych trasach. Obsługuje nas szczery do bólu Peruwiańczyk, pochodzący z Cusco (według niego z Cusco pochodzą najuczciwsi ludzie). Informuje nas, że jego firma jest najdroższa na rynku i podaje adresy konkurencji, trzykrotnie tańszej. Siedzimy tam z dobrą godzinę i Peruwiańczyk proponuje wspólny obiad w jego ulubionej knajpie. Peru posiada 40 odmian ziemniaków więc mnóstwo dań to wariacje na temat ziemniaka.. Próbujemy gotowanych ziemniaków z pikantnym sosem serowym, „palta a la jardinera”-sałatkę na bazie avocado, „chicharón de pascado”- smażoną rybkę w kawałkach i wołowego steka.

– Czy w Peru jest bezpiecznie- zagadujemy naszego peruwiańskiego towarzysza

– Tak, teraz już tak. Czasem zdarzają się kradzieże, tak jak wszędzie. Problem jest z policjantami. Jak złapią oni złodzieja to mówią mu, że nic mu nie zrobią, pod warunkiem, że podzieli się z nimi łupem

– Czy często się trafia na takich złych policjantów?

– Nie, są też dobrzy. Szanse masz 50 na 50.

Muzeum Narodowe Peru mieści się w budynku rodem z czasów PRLu. W środku wystawa dotycząca historii cywilizacji Inków. Nas jednak najbardziej zainteresowała ekspozycja na ostatnim piętrze poświęcona dwudziestoleciu terroru w Peru, jaki miał miejsce w latach 70 i 80 XX wieku. W tym czasie operowały 2 skrajno-lewicowe organizacje – MRTA (Ruch Rewolucyjny imienia Tupaca Amaru) i Sendero Luminoso (Świetlisty Szlak). Oba ruchy prowadziły szeroko zakrojoną walkę partyzancką ze wszystkimi przeciwnikami rewolucji, w tym również przeciwko sobie nawzajem. Wojna domowa oficjalnie zakończyła się na początku lat 90 XX wieku, a szeregu okrucieństw dopuściły się wszystkie strony konfliktu, włączając w to rządowe siły bezpieczeństwa.

Zwiedzamy centrum miasta- plaza de San Martin, plaza de Armas, załapujemy się na zmianę warty przed pałacem prezydenckim oraz procesje na cześć świętego San Martin de Porros, który opiekował się biednymi. Gdy siadamy na schodach pod Katedrą, zaczepia nas peruwiańska para pytając się czy znamy angielski. Odpowiadamy, że tak. Na to dostajemy litanię pytań dotyczących naszego ulubionego jedzenia, koloru, ulubionego miejsca, coś na kształt pytań, które wpisywało się w podstawówce do pamiętnika. Odkrywamy, że dziewczyna uczy się angielskiego aby zostać przewodnikiem turystycznym i przesiaduje w weekendy wraz z chłopakiem pod katedrą szukając obcokrajowców aby z nimi ćwiczyć.

Pytamy się naszej pary:

– Czy w Limie jest bezpiecznie?

– Tak, bardzo bezpiecznie, miasto patroluje dużo policji. Gorzej jest na obrzeżach miasta.

Żegnamy się więc zadowoleni i ruszamy w drogę powrotną.

– Nie, tamtędy lepiej nie idźcie o tej porze (była 21.00), lepiej idźcie oświetlonymi ulicami, gdzie jest dużo ludzi- krzyczy za nami peruwiańska para.

Po drodze z centrum mija nas paru mniej ciekawych osobników. W końcu docieramy na coś na kształt przystanku. Pytamy pary miejscowych:

– Czy stąd odjeżdża „colectivo” do Miraflores. (wytł. Colectivo to busiki lub taksówki, które zbierają jak najwięcej ludzi, aby za mała opłatą przejechać wyznaczoną lub zaproponowaną przez pasażerów trasę)

– Tak. Musicie wsiąść w ten busik – odpowiadają – My Was nie oszukamy. Jesteśmy katolikami.

To dziwne rozumienie bezpieczeństwa potwierdziliśmy jeszcze z wieloma osobami. Jest bezpiecznie, ale trzeba bardzo uważać…

Australijskie znaki

Na koniec Australii postanowiliśmy wrzucić galerię zdjęć znaków drogowych, które szczególnie wzbudziły nasze zainteresowanie. Enjoy.

Ostatnie dni w Australii I 23.04 – 04.05.2012

Sydney, Nowa Południowa Walia, Australia: 23.04.2012 – 04.05.2012

Sydney nie jest stolicą kraju, chociaż bardzo by chciało nią być. Melbourne również. Miasta te zawsze ze sobą rywalizowały. Kiedy na początku XX wieku przyszedł czas na utworzenie stolicy, Melbourne i Sydney biły się o palmę pierwszeństwa. Rząd jednak podjął decyzję, że najsprawiedliwiej będzie, jak stolica powstanie pomiędzy tymi miastami. Zaprojektowano i utworzono miasto w środku buszu, bez dostępu do oceanu i nazwano je Canberra – w języku jednego z ludów aborygeńskich oznacza to „miejsce spotkań”.

Sydney, mimo że nie jest stolicą, z pewnością jest bardziej znane niż Canberra. Zostało „odkryte” przez James’a Cooka w 1770 r, a jego najstarsza część- the Rocks- była miejscem zepsucia, łajdactwa i rozpusty jeszcze do ’80 XX w.

W Sydney na początku mieszkaliśmy u australijskiego małżeństwa w naszym wieku, które zaproponowało nam wspólne świętowanie „Anzac Day” (skrót od Australian and New Zealand Army Corps). Jest to święto obchodzone 25 kwietnia na cześć wojsk australijskich i nowozelandzkich poległych w I wojnie światowej. Ucieszyliśmy się, że zobaczymy oficjalne obchody i paradę. Zabrali nas na południowy-wschód od Sydney, nieopodal zatoki Botany Bay, do parku i wyspy „Bare Island”. Na wyspie w drugiej połowie XIX w zbudowano fortyfikacje obronne, chroniące przed potencjalnym najeźdźcą (szczególnie obawiano się Japonii). Nikt nie zaatakował. Wraz ze znajomymi naszych gospodarzy spacerowaliśmy podziwiając piękne plaże.  Następnie pojechaliśmy do pubu, gdzie poznaliśmy grę „heads or tails”. Raz w roku, właśnie na Anzac Day, dozwolony jest w Australii hazard w czystej formie bez podatków, jako przypomnienie gier żołnierzy na wojnie. „Heads or tails” to mniej więcej orzeł czy reszka, gdzie często za grube pieniądze zakłada się z osobami z tłumu co wypadnie. Po grze, gdy zorientowaliśmy się, że wracamy do domu spytaliśmy naszych gospodarzy gdzie parada, pochód z chorągiewkami, bębny, fanfary???, a oni na to, że parada była rano w centrum i oni zawsze uciekają od takich tłumów. Tak żeśmy właśnie zobaczyli obchody Anzac Day.

W Sydney umówiliśmy się ponownie z poznanymi po drodze rowerzystami – Gosią i Adamem – na parogodzinny spacer po mieście. Wieczorem rowerzyści prezentowali zdjęcia ze swojej podróży w polskim konsulacie, gdzie nas zaprosili. Ich prezentacja była poprzedzona długim wystąpieniem konserwatora zabytków z Podkarpacia. Dzięki temu spotkaniu poznaliśmy bliżej polską młodą emigrację – Ewelinę i Michała oraz Piotrka. Po uroczystościach w konsulacie przenieśliśmy się nieopodal do Piotrka na „afterparty”.

Centrum Sydney przeszliśmy wzdłuż i wszerz, głównie z ogłoszeniami naszego autka. Poznaliśmy ponadto parę dzielnic, w których mieszkaliśmy. Jako że Sydney leży nad oceanem, nie brakuje tu ładnych plaż, takich jak Bondi Beach czy Coogee Beach, a droga je łącząca prowadzi wzdłuż ostrych klifów.

Zafundowaliśmy sobie również wycieczkę poza miasto w góry Blue Mountains, leżące 2 godziny od Sydney. Piotrek aka „górski przewodnik” zna tam każdy kąt, każdą roślinkę i każdego ptaszka. Widoki przepiękne, morze zieleni o różnych odcieniach. Okoliczne nasadzenia przypominały te w Polsce; klony, klomby, cisy, ostrokrzewy, rododendrony, bukszpan, bluszcz itp. Lekka mżawka zmusiła nas do pikniku okraszanego winem pod skałą przy „Trzech Siostrach”.

Sydney, a najbardziej port, robi wrażenie. Opera przyciąga wzrok, chociaż myśleliśmy, że będzie większa i bielsza, może ją trochę wyidealizowaliśmy. Jak się podejdzie bliżej to widać mozaikę, jaką jest pokryta, nie jest ona śnieżnobiała. Operę zaprojektował duński architekt Jorn Utzon, którego szkic wygrał międzynarodowy konkurs. Jak się szybko potem okazało, pierwotny projekt był niezgodny z prawami fizyki. Po korektach budowa przeciągała się latami, pochłaniając dużo wyższy budżet od założonego. Za tą sytuację winą obarczona duńskiego architekta, który został wydalony z Australii i nigdy nie ujrzał ukończonego dzieła. Nieopodal „wisi” most Harbour Bridge, który jest jednym z najszerszych i najdłuższych wiszących mostów na świecie.

Na pożegnanie Ewelina z Michałem zaprosili nas do siebie na smakowite tajskie danie. Zauważyliśmy, że zjechali prawie cały świat, ich półki uginają się od przewodników, które sami mogliby już pisać. Kolejna wyprawa Michała zakłada przebycie Am. Południowej z południa na północ przy użyciu jedynie sił natury. Bardzo nam zaimponowali, chociażby tym, że do ślubu pojechali…autostopem. Oto link do ich strony podróżniczej: www.kozok.eu

Ostatnią australijską noc spędziliśmy u Piotrka, przy wódeczce, przepysznym rosole i kurczaku. Prawie jak w domu 🙂

Tak oto po 2 niesamowitych miesiącach, przejechaniu 11.000 kilometrów przez 5 stanów, obcowaniu z kangurami, misiami koala, psami dingo, wielbłądami, jaszczurami, krokodylami, oposami, nietoperzami, emu, cassowarami i papugami, przyszedł czas na rozstanie się z krajem „Down Under” i wyjazd do innego świata, Ameryki Południowej.

Jak sprzedać auto w Sydney? I kwiecień 2012

Sydney, New South Wales: kwiecień 2012

Zazwyczaj turyści przyjeżdżający do Sydney w pierwszej kolejności kierują swe kroki w stronę ikony Australii – opery i Harbour Bridge. My zaczęliśmy od rozwieszania ogłoszeń o sprzedaży naszego ukochanego auta po wszystkich hostelach w centrum miasta. Udaliśmy się również na parking King’s Cross, gdzie miasto (na skutek próśb mieszkańców jednej z dzielnic), zostało zmuszone zorganizować giełdę samochodową. Do niedawna bowiem niskobudżetowi turyści, którzy chcieli sprzedać swe samochody w Sydney, czekali na klientów w jednej z ekskluzywnych dzielnic, gdzie parkingi były bezpłatne. Biwakowali przy tym ochoczo i cieszyli się życiem. Bogatszych sydnejczyków z tej dzielnicy szlag trafiał, gdy spiesząc z rana w garniturach do pracy oglądali ludzi popijających piwko, śpiących za darmo w samochodach i gotujących zupki chińskie na ich trawnikach. I tak powstała giełda.

Giełda polega na tym, że za 60 dolarów można przez tydzień wystawiać swój samochód na podziemnym parkingu, gdzie przychodzą potencjalni kupcy. Menadżer giełdy uświadomił nam, że niestety maj jest bardzo złym okresem na sprzedaż auta gdyż robi się coraz zimniej i aktualnie jest więcej sprzedających niż kupujących. Porozmawialiśmy szczerze z wystawiającymi tam swoje samochody Francuzami, którzy przyznali nam, że nabawili się depresji po 5-dniowym pobycie na ciemnym parkingu prawie bez żadnych wizyt ze strony nabywców. Postanowiliśmy odpuścić tę opcję. Podrasowaliśmy nieco naszą reklamę na najbardziej popularnym portalu internetowym- gumtree oraz paru innych portalach, stworzyliśmy profil naszego autka na facebook’u (możecie go like’nąć 🙂 – http://www.facebook.com/profile.php?id=100003786227475) i wzmożyliśmy rozwieszanie ogłoszeń. Przeszliśmy Sydney w szerz i wzdłuż.

Wiedząc, że statystycznie potencjalnym kupcem będzie Niemiec albo Francuz, bo ich najwięcej tu podróżuje, uznaliśmy, że nie przyznamy się do naszej polskości gdyż może to działać na naszą niekorzyść. Niemcy zapewne skojarzą Polaków ze złodziejami aut, a Francuzi też nie pałają do nas żarliwą miłością. Dni mijają, a tu cisza, Zero telefonów, maili, no może poza kilkoma próbami oszukania nas na opcję „Pay pal”.  Napięcie rośnie bo za kilka dni wylot. Zdziwiliśmy się ogromnie gdy napisał do nas smsa w języku polskim pierwszy i jedyny zainteresowany. Komputer spłatał nam figla i w naszym ogłoszeniu pokazała się nazwa stanu (New South Wales) w języku polskim. Podnieceni, umawiamy się z potencjalnym kupcem.

Klient okazuje się o dwa lata młodszym od nas Francuzem o polskich korzeniach.

– Ja chcę kupić auto od Was bo jesteście Polakami, a Polacy są uczciwi, nie to co Francuzi- tłumaczy nam poprawną polszczyzną z francuskim akcentem

– Francuzi chyba też są uczciwi w stosunku do swoich rodaków?- pytamy

– O nie, ja nigdy nic nie kupię od Francuza, oni są najgorsi, zawsze chcą cię oszukać- uśmiecha się rozbrajająco nasz Francuz.

– To jaką mamy gwarancję, że ty nie chcesz nas oszukać skoro też jesteś Francuzem?- ripostujemy

– Ja się czuję bardziej Polakiem niż Francuzem. Kiedyś Francuzi byli ok, ale ostatnio do Francji przyjechało dużo Arabów, a oni strasznie oszukują i Francuzi aby się bronić też zaczęli oszukiwać i teraz są tacy sami.

– Skoro tak mówisz… Chcesz zobaczyć auto?

– Tak, bien sur

Francuz, znający się na samochodach jeszcze mniej niż my, sprawdził czy nasz Falcon posiada cztery koła i silnik. Koła i silnik są więc Francuz poprosił o jazdę próbną.

– Ok, a jeździłeś kiedyś po lewej stronie?- pytamy

– Tak, próbowałem w Anglii.- pewny siebie odpowiada i przygląda się automatycznej skrzyni biegów- A te literki „P”, „D”, „R”, co oznaczają?

Zaczynamy się nieco niepokoić, ale wyjaśniamy, że to automat i że jeździ się na literce „D”, a „R” to wsteczny.

– Ok, ok, to jedziemy- zarządza Francuz.

Trzeba tu nadmienić, że Sydney to jedyne australijskie miasto (z tych przez nas odwiedzonych), gdzie ulice są nad wyraz wąskie, a kierowcy jeżdżą szybko i nikogo nie wpuszczają. Stanowczo trudne miasto do nauki jazdy po lewej stronie. Francuz rusza z piskiem i jedzie niesamowicie blisko lewej strony.

– Musisz jechać prawiej bo kogoś walniesz- już nie jest nam do śmiechu

– Ok, ok, gdzie jest tu jakaś autostrada bym sprawdził przyspieszenie?- Francuz się rozkręca

– Nie ma tu autostrady, jesteśmy w centrum Sydney

– No dobra to tu spróbuje- nie zdążyliśmy odpowiedzieć, a Francuz wcisnął gaz do dechy.

– Prawiej, prawiej!- staramy się nie krzyczeć, ale nie potrafimy się opanować.

Na to nasz Francuz uznał, że pojedzie jeszcze bliżej lewej. Marcin, siedzący obok, chwycił mu za kierownicę i odbił w prawo. Minęliśmy się na centymetry z zaparkowanymi w rzędzie po lewej autami. Jeszcze nie sprzedaliśmy auta, a Francuz zaraz nam go rozbije!

– To może już wystarczy na pierwszy raz, co?- sugerujemy

– No dobra, ma dobre przyspieszenie, sprawdziłem.

Marcin się przesiada, Francuz siada obok, kamień spada nam z serca. Francuz wpłaca zadatek bo nie posiada całej kwoty. Umawiamy się za dwa dni po resztę.

W ustalonym terminie Francuz przychodzi z brakującą kwotą. Podpisujemy umowę sprzedaży, dajemy mu klucze i prosimy by jak najszybciej wykupił dobre ubezpieczenie.

– Ok, ok, sans probleme- odpowiada i odjeżdża z piskiem.

Patrzymy za nim ze zgrozą jak jedzie zahaczając jednym bokiem o przylegający pas. Oby tylko nic mu się nie stało- myślimy i idziemy świętować sprzedaż auta. W sumie przykro nam się było rozstać z Falconikiem i zacząć znów chodzić wszędzie na piechotę. Cała operacja przy dwumiesięcznej wycieczce wyszła nas dwukrotnie taniej niż wynajęcie auta i dała nam znacznie więcej swobody i frajdy, ale przy krótszym pobycie polecamy wypożyczyć samochód.

Kupujemy sushi, ser, winogrona i wino i pałaszujemy te delicje na trawce w parku z widokiem na operę, port i Harbour Bridge.

Jednak fakt, że jesteśmy Polakami, okazał się naszym atutem…

East Coast I 12 – 23.04.2012

Wschodnie Wybrzeże, Queensland i New South Wales: 12.04.2012 – 23.04.2012

Sławne plaże wschodniego wybrzeża na pierwszy rzut oka przypominają plaże europejskie. Z tą małą różnicą, że w Australii fale są dużo większe, często występują parzące meduzy (pozostawiające blizny na całe życie), rekiny albo krokodyle w okolicy. Już nie będziemy narzekać na zimną wodę w Bałtyku bo przynajmniej można się w niej kąpać bez zagrożenia życia. Od Cairns aż po Byron Bay kąpiele w oceanie okazały się niewskazane. Z tego powodu miasta na przestrzeni lat zainwestowały w infrastrukturę zastępczą i wybudowały laguny wodne – baseny przy plaży. Sprawdzaliśmy empirycznie każdą lagunę na naszej drodze, m.in. w Cairns, Airlie Beach, Mackay i Caloundra. Wkoło zazwyczaj posiada się dostęp do prysznicy, wody pitnej i piecyków na barbeque.

Wschodnie wybrzeże to również kierunek docelowy większości surferów. Przybywają licznie na plażę z samego rana, już od 5.00 szukając największych fal. Czasem wstawaliśmy równo z nimi aby przeparkować samochód zanim przyjdzie patrol miejski, stąd wiemy. Bardziej doświadczeni często startują z wystających z oceanu skał, a ci mniej pewni siebie wchodzą z brzegu.

Gdy opuszczaliśmy jedną z plaż o nazwie „Mission Beach”, gdzie wiało i padało niemiłosiernie, naszym oczom ukazała się….. cassowara! Nareszcie! Od tylu dni jej szukaliśmy! Kroczyła powoli wzdłuż krawędzi lasu. Duża niczym emu i kolorowa pod szyją jak papuga, wyglądała mało przyjaźnie, a wręcz zadziornie, taki z niej leśny hultaj.

Ruszamy dalej. Zdążyliśmy przejechać zaledwie kilkaset metrów gdy zatrzymuje nas młody backpacker z deskorolką. Chce jechać na południe. Zabieramy chłopaka, który również okazuje się Niemcem (jak wcześniejszy autostopowicz, którego wzięliśmy). Peter ma 20 lat i autostopem zwiedza Australię. Swój dobytek – plecak i namiot wozi za sobą na deskorolce, tak mu lżej. Rodzicom powiedział, że jeździ pociągami za zarobione na farmie pieniądze. Właśnie skończył pracę na farmie, gdzie zrywał banany. Opowiada, że bywało niebezpiecznie ze względu na pytony, które lubią wygrzewać się na bananowcach. Mimo, że łapanie stopa w Australii jest oficjalnie zakazane, nie jest to wcale trudne. Peter czeka średnio pół godziny aż ktoś się zatrzyma. Często jest zapraszany na kolację i nocleg do domów Australijczyków, którzy go podwożą. Pytamy się czy oglądał film „Wolf Creek”, o którym kilkakrotnie słyszeliśmy. Film opowiada historię, która wydarzyła się ponad 10 lat temu w Australii. Oprawca – Australijczyk zabierał z drogi autostopowiczów aby potem ich mordować. Takie mrzonki nie robią jednak na młodym Peterze żadnego wrażenia. Zostawiamy go na skrzyżowaniu pod Townsville gdyż w tym mieście mamy umówioną kanapę.

W Townsville gościmy u emerytowanego żeglarza/nurka, który większość swego życia spędził albo na wodzie albo pod wodą. Jego bogaty życiorys wystarczyłby na kilka ludzkich żyć. W wieku 24 lat uciekł śmierci gdy jacht wywrócił się na oceanie podczas sztormu. Z ośmioosobowej załogi przeżyła tylko trójka. To doświadczenie nie przeszkodziło mu dalej żeglować. Później jako płetwonurek wyłapywał okazy różnorakich ryb, które umieszczono w  oceanarium w Townsville. Wciąż zwiedza świat, jeździ gdzie się da, najbliższa podróż to rejs z kolegą jego jachtem do Japonii, a stamtąd do Ameryki Południowej.

Townsville jest bardzo przyjemnym i ładnym miastem, o dziwo mało turystycznym. Żyje z przemysłu oraz wojska. Tutaj znajduje się baza nalotowa. Pod Townsville przeszliśmy się na17 kmtrekking do Alligator Creek, tak nam się spodobał australijski „bushwalking”.

Kiedy indziej kupiliśmy wycieczkę motorówką na Whitsunday Islands, piaskowe wyspy przecudnej urody. Najbardziej znana plaża i uznawana za jedną z najpiękniejszych na świecie – Whithaven owszem, jest śliczna, ale w oceanie pływają meduzy i kąpiel jest niewskazana, już znamy tę śpiewkę. Marcin jest wniebowzięty gdyż plaże zamieszkuje cała masa Lolków (dużych jaszczurów), które podchodzą bardzo blisko. Jeden polizał mu nawet nogę (może sprawdzał czy smaczna;).

Ogromne wrażenie zrobiło na nas Brisbane, stolica Queensland. Jest to miasto do życia, nie za duże, nie za małe, po prostu idealne. Posiada centrum CBD z wieżowcami, ale także lagunę, gdzie w chłodzie można podziwiać drapacze chmur. Zachwyciła nas przepięknie zagospodarowana przestrzeń publiczna z parkami, skwerami, kaskadami kwiatów, rosarium, ścieżkami dla pieszych i rowerzystów. Wieczorem można potańczyć na placu gdzie dla chętnych za darmo odbywają się lekcje salsy albo poszukać precjozów na nocnym targu. Tam widzieliśmy Polaka, który zrobił furorę sprzedając hiszpański smakołyk „churros” (smażone w głębokim oleju pączki w kształcie rurki). Brisbane ma również swoje „London eye”, z którego roztacza się panorama na miasto. W jednym parku udało nam się zobaczyć nie śpiące koale. Bawić się może nie bawiły, ale śmiesznie wcinały liście i sprawnie wspinały się na drzewa.

Dalej odwiedziliśmy Surfers Paradise- miejską dżunglę, mekkę surferów. Na aktualnej mapie zaznaczyliśmy miejskie kempingi, na których chcieliśmy przenocować, ale na miejscu zauważyliśmy, że już zostały zabudowane kolejnymi wieżowcami. Nie pozostało nam nic innego jak nocować na parkingu. Odsypialiśmy tę noc potem na bardzo sympatyczne plaży Byron Bay, położonej już w kolejnym stanie – New South Wales, którego stolicą jest Sydney.

Wschodnie wybrzeże to również kult ciała i zdrowego trybu życia. Widzi się całe grupki biegaczy, a matki z wózkami nie spacerują, tylko uprawiają marszobieg.