Archiwa blogu
Samba de Janeiro I 19-22.07.2012
Rio de Janeiro: 19.07.2012 – 22.07.2012
Rio z perspektywy miasta to plątanina chaotycznych ulic, gęsto naćkane wieżowce, biura przypominające wielką płytę i wysokie hotele zakrywające popołudniowe słońce nad Copacabaną. Ciężkie, wilgotne powietrze i temperatury osiągające 45 stopni latem.
Natomiast Rio z perspektywy wzgórza Pau do Azucar oraz z Corcovado, gdzie Chrystus przygląda się miastu to filmowa sceneria półwyspów i wysepek wśród błękitu oceanu, co można zobaczyć tu:
Brazylia to dla nas przede wszystkim ludzie, którzy wydają się wiecznie uśmiechnięci, pogodni, zawsze mają czas na pogawędkę z przechodniem. Sami z siebie nas zaczepiają aby spytać czy nie potrzebujemy podwózki, czy pomóc nam gdzieś trafić. Zagadują w supermarkecie by doradzić które pomidory są najsmaczniejsze. Kochają muzykę, która dociera do nas z przejeżdżających samochodów, otwartych okien i telefonów.
Wybieramy się z naszym kanapowym gospodarzem w piątkowy wieczór podejrzeć jak cariocas (mieszkańcy Rio) świętują weekend. Miejscem spotkań jest dzielnica Lapa, gdzie tłumy stoją na ulicach podrygując w rytmach samby, popijając caipirinię, piwo i inne trunki. Taki hiszpański „botellón”. Potem impreza przenosi się do licznych klubów, popularne są te z muzyką „forró”.
Innego dnia nasz gospodarz zabiera nas na spacer do faveli (brazylijskie slumsy), która znajduje się 500 metrów od jego domu, czyli w jednej z bogatszych dzielnic- Botafogo. Favela nosi nazwę Santa Marta i leży rzut beretem od domu burmistrza. Brazylia to kraj kontrastów… Tutaj Michael Jackson nakręcił teledysk „They don’t care about us” (a częściowo też w mieście Salvador). Budynki od tego czasu niewiele się zmieniły, ale kwestie bezpieczeństwa uległy znacznej poprawie; 3 lata temu oczyszczono favelę z gangów narkotykowych. Patrol policji stoi u podnóża i w środku faveli.
Rio dzieli się na świat faveli i świat poza favelą, nazywany „asfalto” (asfalt). Większość ludzi z faveli pracuje w asfalcie, sprzedając na ulicach czy kelnerując w knajpach. Nie jest tak, że wszyscy chcą się wyrwać z faveli do tego lepszego, asfaltowego świata. Ludzie z wyboru mieszkają tu przez całe życie i nawet jak się dorobią i stać by ich było na zakup małego mieszkanka pod Rio to więź z favelą, gdzie się wychowali, gdzie wszystkich znają z imienia jest tak silna, że niewielu decyduje się ją opuścić. Mówimy tu o spokojnych favelach, nie tych rządzonych przez baronów narkotykowych.
Niedzielne popołudnie w Santa Marta nie odbiega od niedzielnego popołudnia w Warszawie- jedni piją piwko na ławce, inni robią domowe porządki (wysypując cały syf za okno na chodnik obok;), dzieci biegają puszczając latawce. Wolni ludzie, chociaż wybudowany niedawno przez rząd mur, który ma zapobiec rozrastaniu się faveli i kilka kamer zamieszczonych w strategicznych punktach sprawiają, że ci ludzie wciąż nie są traktowani na równi z innymi obywatelami.
Brazylia była dla nas niczym wisienka na torcie w 9-miesięcznej podróży. Stąd lot do Londynu, gdzie przez 2 dni możemy przyglądać się przygotowaniom do Olimpiady oraz rochę odpocząć, a potem już home sweet home!
Na zakończenie chcemy podzielić się z Wami piosenką, która jest hitem w Ameryce Południowej i towarzyszyła nam przez 3 miesiące podróżowania. Oto ona:
http://www.youtube.com/watch?v=hcm55lU9knw
- Rio
- Rio
- Rio, widok z ruin Santa Teresa
- Rio centrum
- Christo Redentor, trochę turystów też postanowiło się tam wybrać…
- widok z Corcovado na Rio
- widok z Corcovado na Rio
- Christo Redentor
- Christo Redentor
- widok z Pau do Azucar
- widok z Pau do Azucar
- widok z Pau do Azucar
- 🙂
- favela Santa Maria
- favella Santa Maria
- favella Santa Maria
- favella Santa Maria
- plaże Rio
- udało nam się trafić na modelkę:)
- Copacabana
- Copacabana
Cuzco i Salkantay trek do Machu Picchu I 11 – 18.05.2012
Cuzco i Salkantay trek do Machu Picchu: 11.05.2012 – 18.05.2012
Będąc w Paracas poznaliśmy uroczą parę z Finlandii, która następnego dnia miała lot powrotny, kończący ich dwumiesięczną podróż po Peru. Bardzo zachwalali nam 4-dniowy trekking o nazwie „Salkantay” prowadzący do Machu Picchu, organizowany przez agencje w mieście Cusco. Finowie przed wylotem postanowili jeszcze ofiarować nam ogromną torbę liści koki, których stanowczo nie mogli zabrać do Finlandii. Zachwalali zbawienne działanie liści przy bólach głowy na dużych wysokościach.
Chwilę się zawahaliśmy, w końcu przed wyjazdem rodzice przestrzegali, by nie brać nic od nieznajomych, a tymczasem po kilku dniach w Peru posiadamy kilogram liści koki. Przewertowaliśmy przewodnik i okazało się, że liście są tu legalne, robi się z nich m.in. herbatę. Będąc w górach wkłada się liście wraz z białą kredą (nie, nie jest to heroina, a jakiś utleniacz/ akcelerator smakujący jak cukier) między policzek a dziąsła i należy je namaczać śliną. Po dłuższym czasie policzek i dziąsła zaczynają drętwieć i traci się w nich czucie. Chyba wtedy właśnie należy liście wypluć, musimy się o to dopytać. Nie wolno gryźć liści gdyż jest to niezdrowe dla żołądka.
Przedostaliśmy się autobusem nocnym z Nazca do Cusco, położonego na3300 m.n.p.m. Cusco, jak bodajże wszystkie peruwiańskie miasta, w centrum posiada główny plac – Plaza de Armas. W Katedrze można podziwiać ciekawy obraz Marcosa Zapata przedstawiający Ostatnią Wieczerzę, na której jako główne danie zaserwowano świnkę morską. Zwierzaczek ten należy do panteonu peruwiańskich dań. Zjedliśmy kotleciki z jednej świnki morskiej na miejskim targu i były palce lizać!
W Cusco przygotowaliśmy się do trekkingu szlakiem „Salkantay”. Uzyskaliśmy mapki od agencji turystycznych (niestety niezbyt szczegółowe), wypożyczyliśmy namiot, karimaty, dokupiliśmy nową butlę gazową oraz zapasy jedzenia na 4 dni (na trasie nie ma wiosek, sklepików).
Z Cusco złapaliśmy busik do Limatambo, a stamtąd colectivo (zbiorczą taksówkę). Siedząc jednym półdupkiem na siedzeniu, które dzieliliśmy w dwiema babuszkami (mówiącymi w quechua), ich kurami i kurzymi klatkami oraz zawianym Peruwiańczykiem, który nie wiedział dokąd chce jechać, dotarliśmy serpentynami do miasteczka Mollepata.
Początek wędrówki okazał się nieco skomplikowany gdyż nie znaleźliśmy oznaczeń szlaku. Na szczęście spotkaliśmy tubylca, który przez 15 minut czekał na dole pierwszego wzgórza i machał nam wskazując czy dobrze idziemy. Ścieżka prowadziła przez pola i pastwiska, aby potem zamienić się w ubitą drogę. Trochę ciężko było znów maszerować z plecakiem po 2 miesiącach „wożenia się” autem po Australii. Co prawda zostawiliśmy część naszego ekwipunku w hostalu w Cusco, ale plecaki ciążyły nam jak nigdy.
Maszerując przechodzi się koło licznych strumyków więc nie ma problemu z pozyskaniem wody, którą Peruwiańczycy piją ze strumienia, a my musieliśmy uzdatniać pastylkami. Po 6 godzinach wędrówki dotarliśmy do obozowiska w Soraypampa, a tu elegancja Francja, jest nawet bieżąca, lodowata woda oraz kibelek. Wszystko darmowe. Takich luksusów się nie spodziewaliśmy. Przed nami rozbiło swoje namioty około 6 grup; jedni przyjechali konno, inni jeepami aby z rana zacząć maszerować, kolejni pieszo z kawalkadą koni niosących ich dobytek. Na polowych kuchenkach kucharze w śnieżnobiałych, kucharskich czapkach (sic!), pyrcili kolację dla swoich grup. Zorientowaliśmy się, że peruwiańscy tragarze mają lepsze życie niż ci z Nepalu gdyż nie noszą bagaży turystów na plecach i głowach, wszystko taszczą za nich koniki. Generalnie tylko my we dwójkę wyglądaliśmy jak ci nepalscy tragarze i chyba wzbudzaliśmy nieco litość gdyż w obozie przewodnik zaoferował nam jedzenie, tłumacząc, że skoro nie mamy własnego kucharza, to może chociaż zjemy gorącej sałatki owocowej na śniadanie. Ach, jakże nam smakowała po lodowatej nocy w namiocie przy minusowej temperaturze (około -5 do -100C). Chociaż nasze gorące zupki chińskie na kolację też były niczego sobie.
Drugi dzień zakładał podejście na4.600 m.n.p.m na szczyt El Paso. Wyszliśmy z obozowiska jako ostatni, 2h po grupach, aby iść sami. Na trasie mijały nas konie tych grup, które mimo ciężarów truchtały szybciej od nas. Podchodzenie pod Salkantay zmęczyło nas okrutnie, zastanawialiśmy się tylko co jeszcze możemy zjeść aby ulżyć ramionom i nosić jedzenie w brzuchu, gdzie jego miejsce. Zdobyliśmy upragniony szczyt, który był najwyższym punktem przez nas zdobytym do tej pory i ruszyliśmy przez równiny w dół. Droga, mimo że łatwiejsza, zdawała się nie mieć końca. A tak wyglądał widok z El Paso:
Zaczęło się robić późno, według naszych wyliczeń powinniśmy być już blisko obozowiska, a przed nami tylko gąszcz drzew nie pozwalających dojrzeć co będzie za rogiem. W końcu trafiamy na pojedynczą chatkę. Pytamy się jak daleko do obozowiska w Challway. Miejscowy odpowiada, że 4 godziny. Wydaje się nam to niemożliwe, czy aż tak wolno szliśmy? Już nikt nas nie mija, żaden konik. Przyspieszamy. Po godzinie widzimy kolejną chatkę. Tu miejscowy nam mówi, że do Challway zostały 2 godziny. Kurczaki, będziemy szli po ciemku. A jeśli grasują tu resztki Sendero Luminoso? Idziemy coraz szybciej. Jest już 17.30, jeśli zostały nam 2 godziny to półtorej będzie po ciemku, a tu końca nie widać. Oho, słyszymy ludzi, ktoś idzie, nie widzimy kto bo zaczyna zmierzchać. Zza rogu wyłania się pastuszek z żoną i czeladką dzieci. Mówi, że do Challway została tylko godzina. Uff, to blisko. Idziemy marszobiegiem. Ściemnia się, zaraz wyjmiemy latarki. Idziemy jakieś 20 minut, wchodzimy za róg, a tam obóz! Iw tym momencie zaszło słońce i zapadła ciemność. Zdążyliśmy w samą porę. W Challway leży kilka chatek i jest mini sklepik z piwem i przekąskami. Własnie piwa nam było trzeba.
Rano poznajemy Argentynkę i Francuza, którzy tak jak my, idą sami. Mają dużo mniejsze plecaki, mówią, że nie gotują, jedzą tylko na zimno. Częstujemy ich gorącą herbatą z liści koki, którą zaczynamy dzień. Oni chcą zrobić trasę wolniej, o dzień dłużej więc ruszamy dalej sami. Idziemy wśród potoków i majestatycznych, zadrzewionych wzgórz. Dochodzimy do miejscowości La Playa. Tutaj bierzemy busa do Santa Teresa. W busie poznajemy parę pięćdziesięcioletnich Anglików i ich przewodnika, którzy zapraszają nas na wspólne obozowanie i moczenie się w źródłach termalnych w Santa Teresa. Zgadzamy się. Miasteczko Santa Teresa oraz infrastruktura gorących źródłach zostały zniszczone parę lat temu przez rzekę Urubamba, która wylała. Obecnie nie widać śladu po tej powodzi, ale miejscowi twierdzą, że mimo odbudowy to jeszcze nie tak, jak było.
Czwartego dnia żegnamy naszych Anglików i idziemy pieszo z Santa Teresa do stacji kolejowej ”Hidroelectrica”. Stąd maszerujemy 2h wzdłuż torów do turystycznej mieściny Aguas Calientes, leżącej u podnóża Machu Picchu. Bierzemy pokój z łazienką i taplamy się pod prysznicem, w końcu nie kąpaliśmy się przez cztery dni. Objadamy się „menu del dia” w lokalnej knajpie, czyli za 7 zl konsumujemy zupę, drugie, deser i kompot. Potem w sklepie dokupujemy jeszcze pół kilo ciasteczek i czekoladek aby naładować baterie.
Piąty dzień. Wstajemy po 4 rano aby wejść na Machu Picchu przed wycieczkami. Dochodzimy do podnóża góry, a tu most na drugą stronę rzeki zamknięty. Strażnik siedzi w swojej budce i informuje nas, że most otworzą dopiero o 5.00 rano. Za nami schodzą się rzesze innych sprytnych, którzy też chcą być przed tłumami. O 5 otwierają most. Sprawdzają nasze bilety, paszporty, a potem w ciemności, z latarkami, odbywa się wyścig na szczyt. Mamy przewagę. Godzinną trasę pokonujemy w 40 minut i jesteśmy na górze w pierwszej piątce. Tu kolejne bramki, które otworzą dopiero o 6.00. O 6.00 przyjeżdżają też pierwsze autobusy z Aguas Calientes na szczyt, przejazd za osobę kosztuje bagatela 10$, czyli równowartość naszego dwuosobowego pokoju z łazienką. Otwierają bramki. Wchodzimy bez tłumów na Machu Picchu.
Machu Picchu zapiera dech w piersiach ze względu na swoje położenie, jednak musimy przyznać, że droga do Aguas Calientes – te prawie80 km, a nie cel, była ciekawsza. Andy zrobiły na nas jeszcze większe wrażenie niż Machu Picchu. Trasa przez „Salkantay” jest bardzo urozmaicona i malownicza. Poznani przewodnicy twierdzili, że znacznie wygrywa krajobrazowo z najbardziej obleganą trasą trekkingową ”Inca trai”. Ponadto nie spotyka się tu rzeszy turystów.
Miasto Inków pięknie się prezentuje z dwóch szczytów położonych tuż obok gór- Huayna Picchu, na które należy wykupić z kilkudniowym wyprzedzeniem oddzielną wejściówkę (my kupiliśmy w Cusco). Zamglony widok z Huayna Picchu prezentował się następująco:
Po kilku godzinach kontemplacji i zwiedzania schodzimy do Aguas Calientes na menu del dia. Po posiłku, na piechotę, znów wzdłuż torów dochodzimy do „Hidroelectrica”. Robi się ciemno więc bierzemy colectivo do Santa Teresa, a stąd do Santa Maria- mieściny gdzie diabeł mówi dobranoc. Ulice to klepiska, nie ma ciepłej wody, gliniane domki bliskie są naturalnemu rozpadowi. Padamy więc zostajemy tu na nocleg. Następnego dnia wracamy autobusem do Cusco.
Oto pokonana trasa:
1 dzień: Cusco – (busy i colectivo 4h) – Mollepata (2.900 m n.p.m.) – (trekking 21 km/ 6h) – Soraypampa (3.700 m n.p.m.)
2 dzień: Soraypampa – (trekking 5 km/ 4h) El Paso, czyli Sakantay Pass (4.600 m n.p.m.) – (trekking 16 km/ 5h) – Challway (2.860 m n.p.m.)
3 dzień: Challway – (trekking 14 km/ 4,5h) – Playa (2.500) – (bus 1h) – Santa Teresa (2.000 m n.p.m.)
4 dzień: Santa Teresa – (trekking 10 km/ 2,5h) – Hydroelectrica – (trekking 10 km/ 2h) – Aguas Calientes (1.680 m n.p.m.)
5 dzień: Aguas Calientes – Machu Picchu – Huayna Picchu – Aguas Calientes – Hidroelectrica – Santa Maria (długi dzień trekkingu…)
- Cuzco
- ostatnia wieczerza
- Cuzco
- Cuzco
- Cuzco
- świnka morska mniam mniam
- ryż po kubańsku
- trasa Salkantay Trek
- pierwszy posiłek na trekingu
- nocleg w Soraypampa (3.700 m n.p.m.)
- w tle Salkantay (6.200 m n.p.m.)
- podejścia były męczące
- laguna
- El Paso (4.600 m n.p.m.)
- Salkantay
- buty nie dały rady
- Challway (2.860 m n.p.m.)
- kąpiele termalne w Santa Teresa
- przed Hidroelectrica
- prawie jak pociąg
- przed Aguas Calientes
- menu del dia
- Inca Cola – smakuje jak polska oranżada
- Machu Picchu
- Machu Picchu
- Machu Picchu
- droga na Huayna Picchu
- Machu Picchu
- Huanya Picchu
- widok na Machu Picchu z little Huanya Picchu