Monthly Archives: Listopad 2011

Wzgórza Yangshuo I 24 – 26.11.2011

Prowincja Guangxi

Yangshuo, 24.11.2011 – 26.11.2011

Dotarliśmy z Guilin do Yangshuo padnięci i śmierdzący, ostatnio kąpaliśmy się 3 dni temu. Chyba nieco burzymy wizerunek „pięknych ludzi Zachodu”, których Chińczycy tak chętnie kopiują.

Yangshuo z małej wioski rozrosło się do bardzo turystycznego miasteczka pełnego Amerykanów, co kompletnie nie odpowiadało naszym wyobrażeniom ustalonym na podstawie przewodnika sprzed 3 lat. Pojeździliśmy rowerem aby zobaczyć przepiękne krasowe formacje skalne i spłynęliśmy rzeką Li. Panorama wzniesień widoczna z rzeki Li widnieje na banknotach 20- yuanów.

Stąd ruszyliśmy do Hong Kongu.

One day in Kunming I 23.11.2011

Prowincja Yunnan

Kunming, 23.11.2011

Z Lijiang pojechaliśmy nocnym pociągiem przez 8,5h do Kunming. Na miejscu okazało się, że jedyne wolne miejsca do naszego docelowego miasta są to miejsca twarde siedzące. Kupiliśmy je nie mając wyboru. Czekała nas długa, 19-sto godzinna podróż na siedząco bez rozkładanych foteli. Mieliśmy wyruszyć o 19.00 wiec pozwiedzaliśmy jeszcze Kunming- stolice stanu Yunnan. Miasto całe w budowie, aż ciężko w nim oddychać. Na bocznych skwerach ludzie ćwiczyli tai chi i aerobik wiec dołączyliśmy najpierw do jednych, a potem do drugich. Rozciągnięci pochodziliśmy do wieczora po mieście. Po drodze Marcin skoczył do fryzjera.

Po kilku godzinach skierowaliśmy się w stronę parku aby odpocząć, gdzie nie znaleźliśmy skrawka trawy na której możnaby usiąść. Wszystkie drzewa były wkoło zabetonowane. Gdy usiedliśmy na ławce, dosiadł się do nas pewien Chińczyk i zagaił rozmowę. Zapytaliśmy się go o powód braku trawy. Wytłumaczył nam, że płyty betonowe bardziej niż trawa przypominają piasek i dzięki nim park wygląda jak plaża. Nie wiemy czy się z nas nabijał bo chyba nie może być to oficjalny powód, ale był przy tym śmiertelnie poważny.

Skorzystanie z toalety damskiej w tymże parku z dwudziestoma stanowiskami na narciarza jedynie z bocznym przepierzeniem, bez żadnych drzwiczek, tak, że można się uśmiechnąć do towarzyski z naprzeciwka było przeżyciem jedynym w swoim rodzaju.

W parku spotkaliśmy jeszcze nowożeńców. Panna młoda ubrana była w białą suknię, mimo że jest to w Chinach kolor śmierci. Mijaliśmy tu orszak pogrzebowy, w którym wszyscy byli ubrani na biało, łącznie z białymi nakryciami głowy. Zgodnie z tradycją chińska panna młoda zwykła nosić czerwoną suknię, kolor ten bowiem symbolizuje miłość, jednak aktualnie Chinki z dużych miast pilnie śledzą zachodnie trendy i są bardziej zachodnie niż Zachód.

19-sto godzinna podróż z Kunming do Guilin była jedną z ciekawszych. Postanowiliśmy, że będziemy na zmianę pilnować bagaży po zgaszeniu światła. Jednak w tych wagonach światło w ogóle nie gaśnie i cały czas jest wesoło. Tutaj już popijają wódeczkę i piwko zagryzając kurzymi nóżkami, tofu i pędami bambusa. Grupa ok. 20sto osobowa starała się z nami rozmawiać – przez dobre 1,5h próby trwały. Potem na zmianę ktoś się do nas przysiadał i zagadywał słynnym „helooooo”, następnie były wymiany uśmiechów, język migowy, język chiński vs polski, a na koniec rzucaliśmy wszystkie chińskie słowa jakie znamy (łącznie odwiedzonymi miejscowościami) dzięki czemu czuliśmy się przyjęci do dużej rodziny pociągowych podróżników. Przez całą drogę obsługa kolei próbowała coś sprzedać. Show zaczął się od zachwalania giętkich szczoteczek do zębów oraz pasty do zębów usuwającej osad papierosowy. Potem przyszła kolej na naukę matematyki. Przez 15 minut pani tłumaczyła magiczne sposoby na mnożenie, a po prezentacji sprzedawała książkę do nauki mnożenia właśnie. Następnie była prezentacja super wytrzymałych skarpetek, które się rozciągają na 10 centymetrów. Po skarpetkach pani sprzedawała jeszcze etui na dokumenty, a na sam koniec zaproponowała akcesoria do palenia papierosów, dzięki czemu oferta pasty do zębów była już kompletna. Popyt na te dobra pierwszej potrzeby był zaskakująco wysoki.

WĄWOZ SKACZĄCEGO TYGRYSA I 21 – 22.11.2011

Prowincja YUNNAN

WĄWOZ SKACZĄCEGO TYGRYSA 21.11.2011 – 22.11.2011

Nazwa Wąwoz Skaczącego Tygrysa zawdzięcza legendzie mówiącej, że wąwóz jest tak wąski, że tygrys przeskoczył z jednej strony rzeki na drugą. Jest to jeden z najgłębszych wąwozów na świecie.

Weszliśmy na ok.2600 m.n.p.m. Widoki są niesamowite, a krajobraz bardzo zmienny- od ostrych skał po ciepłe piaskowce i łąki. Na dnie wąwozu płynie sobie dostojnie Jangcy- najdłuższa rzeka Azji.

Po drodze poznaliśmy bardzo sympatyczną parę- Kanadyjkę i Amerykanina. Gdy doszliśmy razem na szczyt wąwozu ujrzeliśmy kolejną Mamę Naxi sprzedającą napoje i owoce. Skusiliśmy się na kupno Coli i mandarynki. Para znajomych nie kupiła nic. Następnie razem podziwialiśmy krajobraz z punktu widokowego. Gdy Kanadyjka z Amerykaninem chcieli ruszyć w dalszą drogę, Mama Naxi postawiła im szlaban i kazała zapłacić za obejrzenie widoków, pokazując jednocześnie, że nic u niej nie kupili wiec muszą albo coś kupić albo zapłacić. Amerykanin zignorował ten szantaż i podniósł szlaban przepuszczając Kanadyjkę przodem. Mama Naxi się wściekła i zaczęła pluć na naszą parę, a gdy ta ruszyła dalej zaczęła w nią rzucać głazami. Na szczęście nie wcelowała. Bez chwili zastanowienia my też wstaliśmy i przeszliśmy przez szlaban. Mama Naxi zwróciła się ku nam prosząc o zapłatę, a my odpowiadamy, że przecież zrobiliśmy u niej zakupy. To jednak nie wystarczyło i Mama Naxi postanowiła też nam opluć spodnie. Czmychnęliśmy zanim sięgnęła po głaz.

 Trekking w wąwozach może być bardzo niebezpieczny. Mimo wszystko zgodnie uznaliśmy, że trekking tam to było jedno z naszych najpiękniejszych przeżyć w Chinach, a nocleg w uroczym schronisku na szczycie niezapomniany. Tak wiec ostatecznie zdecydowalismy sie, ze naszym nastepnym przystankiem bedzie Nepal, gdzie planujemy ponad tygodniowy trekking pod Annapurne, jeden z osmiotysiecznikow.

Wojownicze plemie Naxi I 19 – 20.11.2011

Prowincja YUNNAN

LIJIANG – 19.11.2011 – 20.11.2011

Dotarliśmy do urodzajnej prowincji Yunnan, skąd pochodzi jedna z naszych ulubionych herbat. To tutaj żyło i częściowo nadal mieszka plemię Naxi oparte na zasadach matriarchatu. Tutaj kobiety prowadzą interesy i dbają o finanse rodziny. Mężczyźni w tym czasie oddają się muzyce bądź ogrodnictwu. W naszym przypadku faktycznie tak było i spotkane na naszej drodze kobiety z plemienia Naxi nie tylko rządziły twardą ręką, ale do tego były bardzo waleczne, wręcz agresywne, ale po kolei.

W związku z opóźnieniem naszego lotu o 3 h do Lijiang dotarliśmy późno, ok. 1 w nocy. Pokój otworzyła nam młoda dziewczyna i od razu poszła gdzieś spać nie prosząc nawet o zapłatę. W pokoju było zimno jak w psiarni, koc elektryczny nie działał i do tego nie było ciepłej wody, a marzyła nam się kąpiel. Wyszliśmy szukać dziewczyny, ale przepadła i nie odpowiadała na nasze nawoływania. Padnięci i wściekli poszliśmy spać.

Gdy obudziliśmy się rano podziębieni zdecydowaliśmy, że nie zapłacimy za pokój. Młoda dziewczyna zawołała Mama Naxi- właścicielkę hostelu. Mama Naxi krzyczała na nas przez 15 minut łamaną angielszczyzną, z której zrozumieliśmy tyle, że nie zapłaciliśmy więc powinniśmy byli spać na ulicy. Jak chcieliśmy dojść do słowa to mówiła o sobie w trzeciej osobie: „Mama Naxi no listen, no listen. No Money, you go street”. Zapłaciliśmy połowę ceny by nie kruszyć kopii i wyszliśmy z tego przybytku.

Znaleźliśmy nowy hostel 200m od Mama Naxi, którego właścicielką też była jakaś Mama Naxi, ale zarządzał nim spokojny chłopak, który codziennie grał na gitarze i śpiewał. W każdą niedzielę dawał koncerty muzyki sentymentalnej w barze naprzeciwko hostelu.

Lijiang jest bardzo turystyczny, mieliśmy wrażenie, że wszyscy Chińczycy się tu zjechali. Z drugiej strony miasto jest urocze, a mieso jaka na sniadanie bardzo pozywne. Lijiang posłużyło nam jako baza wypadowa do Wąwozu Skaczącego Tygrysa.

Pandy I 18.11.2011

Prowincja SECZUAN

CHENGDU 18.11.2011

Chengdu to ponad 10 milionowe miasto, stolica prowincji Syczuan, z wieloma wieżowcami i budynkami wielkiej płyty leżące w prowincji Syczuan. Zdążyliśmy trochę po nim pochodzić i zobaczyć ośrodek pand. Życie pand polega na wcinaniu bambusów i spaniu. Okres godowy pand przypada na kwiecień-maj, a ciąża trwa średnio 4 miesiące. Dlatego wszystkie pandy rodzą się w sierpniu bądź wrześniu. Widzieliśmy pandę, która urodziła się 30 września;)

Wieczorem wsiedliśmy w samolot do Lijiang.

Gliniana Armia I 15-17.11.2011

Prowincja SHAANXI

XI’AN 15.11.2011 – 17.11.2011

Xi’an jest 5 milionowym miastem, również byłą stolicą Chin, gdzie lwia część samochodów jeździ po wyznaczonych  pasach. Jest bardzo nowoczesne i eleganckie. Pełno tu galerii handlowych, a z drugiej strony widać klimatyczną starówkę i dzielnicę muzułmańską z kebabami, daktylami i chałwą.

Do Xi’an przyjechaliśmy w jednym celu- aby zobaczyć Terakotową Armię. Armia, którą odkryli niecałe 40 lat temu wieśniacy kopiący studnię, robi kolosalne wrażenie na żywo. Można oglądać tysiące żołnierzy zakopanych pod ziemią, aby strzegli grobu pierwszego cesarza, który zjednoczył Chiny- Qin Shi Huanga. To niesamowite, że żołnierze przetrwali pod ziemią ponad 2000 lat i dopiero niedawno zostali odkryci w tak dobrym stanie. Żołnierze i ich konie są naturalnych rozmiarów. Każdy ma inną, spersonalizowaną twarz odzwierciedlającą konkretnego wojownika. Pierwotnie wszyscy byli w kolorze. Wykopaliska nadal trwają i pozostaje tam jeszcze bardzo wielu żołnierzy czekających na wydobycie na światło dzienne – moze wiec jest to miejsce polskich archeologow, Robert? Chińczycy nazywają Armię Terakotową kolejnym z cudów świata.

W Xi’an zamówiliśmy kluski na chybił trafił z menu napisanego ręcznie bez żadnych obrazków, z cenami po chińsku. Kluski okazały się być z mięsem, które dziwnie smakowało co niezdrowo uruchomiło naszą wyobraźnię. Zjedliśmy po misce popijając 2 herbatkami i 2 piwami. Gdy płacąc rachunek okazało się, że cały obiad z napojami kosztował nas na dwie osoby 21 yuanów (10 złotych) to uznaliśmy, że był jednak bardzo smaczny.

 Z Xi’an, nauczeni doświadczeniem i zaopatrzeni w zupki chińskie, wsiedliśmy do nocnego pociągu jadącego do Chengdu.

Wiedzieliśmy, że w Chengdu zabawimy bardzo krótko, niecałą dobę w oczekiwaniu na samolot więc zastanawialiśmy się co zwiedzić. Wtem dostaliśmy znak z niebios gdyż na dolnej pryczy ujrzeliśmy pandę, z której słynie miasto Chengu. Po głębszej analizie okazało się że panda była niską, tęgą Chinką (podejrzewamy, że była w ciąży), której wygląd i zachowanie nas bardzo zmyliło. Panda – Chinka całą drogę wcinała bambusa (w pociągach często sprzedają bambusy), głośno odgryzając korę, a potem przez całą drogę (jechaliśmy 16h) coś jadła (bambusy, owoce, zupki chińskie, ryżową potrawkę, wołowinę i inne specjały), z krótkimi przerwami na drzemkę.

Budda i Kung Fu I 12 – 14.11.2011

Prowincja HENNAN

LUOYANG 12.11.2011 – 14.11.2011

Z Pingyao przedostaliśmy się do Luoyang, jednej z wcześniejszych stolic Chin. Tu szybciutko kupiliśmy zupki chińskie. Są pyszne! Wybór szeroki, do wyboru, do koloru. Na obrazkach są różne rodzaje mięs, chociaż i tak pewnie nawet koło mięsa nigdy te zupki nie stały.

Następnego dnia z rana wyruszyliśmy autobusem miejskim oglądać klasztor Shaolin. Wysiedliśmy z autobusu pod klasztorem, autobus pojechał dalej, a my zorientowaliśmy się, że w autobusie została kurtka Marcina. Marcin zaczął gonić autobus, ale ten bardzo przyspieszył i był nieuchwytny. Zaczęliśmy krzyczeć na lewo i prawo, mieliśmy szczęście bo wkoło stało wiele osób oraz policja. Marcin wsiadł na skuter z pierwszym lepszym Chińczykiem i pognał za autobusem, a ja krzyczałam do policjanta „help, help!”. Przygoda skończyła się tak, że policja zrobiła blokadę i zatrzymała autobus, Marcin podjechał tam na skuterze, a Chińczycy rozpromienili się gdy Marcin ponownie pojawił się w autokarze i zabrał swoją kurtkę. Chińczyk od skutera żądał zapłaty za pomoc i był zadowolony z 10 yuanów (5 zł), które otrzymał. Podobno nawet jak się złapie autostop, co jest raczej rzadkim zjawiskiem, to Chińczycy i tak oczekują zapłaty.

Po tej rozgrzewce poszliśmy do klasztoru, którego lata świetności już dawno minęły. Prawdziwego mnicha tam nie uświadczysz, a adepci kung fu za drobną opłatą pokazują swoje umiejętności na raczej średnim poziomie. Na szczęście dla przyszłości kung fu w klasztorze pojawił się wysłannik miejskiego stylu Shaolin, reprezentant PJP EliteCrewClub, który zademonstrował swoje niespotykane umiejętności. Podziw i szacunek rysował się na twarzach zdezorientowanych wychowanków klasztoru. Na miejsce został ściągnięty Wielki Przeor Klasztoru, który osobiście wręczył wysłannikowi PJP dożywotnie zaproszenie do szkoły kung fu dla niego i jego ekipy. Ten udany wyjazd został przypieczętowany 在akupem shurikena.

Następnego dnia zwiedziliśmy groty Longmen wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Są to wykute w skale na przestrzeni1 kmrzeźby przedstawiające Buddę i członków dworu cesarskiego. Były one zamawiane przez cesarzy, generałów i arystokrację jako ofiara o sprzyjający los i szczęście.

Pod grotami utwierdziliśmy się w przekonaniu, że dla turystów są wyższe ceny niż dla Chińczyków. Skusił nas tam zapach omletów, które pani smażyła na ulicy. Podejrzeliśmy, że przed nami Chińczyk zapłacił za placek 2 yuany (czyli 1 złoty). Poprosiliśmy więc o omleta, a sprzedawczyni pokazuje, że kosztuje 5 yuanów. My na to na migi, że pan przed nami zapłacił 2 yuany, na co pani z rozbrajającym uśmiechem pokazuje nam, że w takim razie musimy zapłacić 3 yuany.

Wieczorem zjedliśmy kolecje w bardzo „eleganckiej”, lokalnej restauracji. Nie wiedzieć czemu zaproszono nas do pustych stolikow na zapleczu;) Zaserwowano nam potrawkę z kurczaka z kluskami. Podana na jednym dużym talerzu wyglądała na kurczaka z ziemniakami i warzywami. Jak zjedliśmy większość, przyszła kelnerka i dorzuciła nam do brei kluski, abyśmy mogli spałaszować pozostający sos. Polecamy!

Z Luoyang zaszaleliśmy i kupiliśmy bilet na szybki pociąg jadący 250 km/h i po dwóch godzinach, wieczorem byliśmy w Xi’an. Są oddzielne dworce dla szybkich pociągów, które wyglądają luksusowo, jak lotniska. Na tym dworcu widzieliśmy eleganckich Chińczyków w markowych bądź quasi markowych ubraniach.

Pekin i Pingyao I 06.11.2011 – 11.11.2011

PEKIN/BEIJING 06.11- 09.11

Rozpoczęliśmy zwiedzanie Pekinu od Świątyni Nieba, gdyż według mapy znajdowała się o jedyne 5 minut drogi od naszego hostelu. Krótkie 5 minut okazało się 3 kilometrami.

 Zmierzając do świątyni przez park okalający cały kompleks przez całą drogę dochodziły nas dźwięki muzyki. Słyszeliśmy na przemian tango, arie chińskie, muzykę klasyczną, muzykę z filmów sztuk walki, disco i pop. Gdy przedarliśmy się przez gąszcz drzew, naszym oczom ukazały się różne grupki Pekińczyków, tworzące barwne scenki rodzajowe; jedni tańczyli tango, drudzy ćwiczyli tai chi, kolejni się gimnastykowali, grali w badmintona, jakaś Chinka śpiewała (chyba) smutną pieśń sopranem, inni grali w zośkę.

Była godzina 10.00 rano, poniedziałek, czy oni nie powinni być w pracy? Może były to zajęcia dla emerytów, chociaż wyglądali raczej młodo. Najciekawsza była grupka tańcząca układ do piosenki Britney Spears, którą możecie tu obejrzeć (pozniej dodamy…).

Przemierzając ten wielki park co kilkanaście metrów widzieliśmy Chińczyków chodzących tyłem i uderzających się pięściami głównie po plecach i odcinku lędźwiowym. Zaczęliśmy też się tak uderzać i od razu poczuliśmy się lepiej;)

W końcu doszliśmy do Świątyni Nieba. Świątynia zbudowana w 1420 roku przez 5 stuleci była centralnym miejscem cesarskich ceremonii. Szczególnie piękna jest Sala Modlitw o Urodzajne Żniwa, w kolorze niebieskim, zbudowana z drewna, podobno bez użycia ani jednego gwoździa.

Nieopodal znajduje się taras, na którym niegdyś stał ołtarz i miejsce to uważane było za środek państwa i jednocześnie za środek całej planety. Jak się stanie na tym miejscu, to wszystkie modły lecą prosto do nieba.

Po tym zwiedzaniu nieco zgłodnieliśmy i ustawiliśmy się w kolejce po ciepłe bułeczki sprzedawane na ulicznym straganie. Jednak jedna chwila nieuwagi (nie mogliśmy się zdecydować, którą bułeczkę wybrać) i już sprytna Chinka wypchnęła nas brutalnie z kolejki, bezpardonowo chwytając za ramię i wypychając barkiem. Bułeczki, zawierające w sobie samą pszenicę i odrobinę wody okazały się kleistą papką, która tak nas zapchała, że do wieczora nie byliśmy w stanie spojrzeć na jedzenie.

Potem skierowaliśmy się do Zakazanego Miasta. Po drodze chiński pseudo artysta bez skutku chciał nas zmusić do obejrzenia swojej galerii i kupna bohomazów. Nazwa Zakazne Miasto wywodzi się stąd, że lud nie miał do niego dostępu. Od XV do XX w.  mieszkali tam i rządzili cesarze, prawie nie wystawiając nosa poza jego mury (powodem mogło być 10.000 konkubin przypadających na 24 cesarzy;). Zakazane Miasto stanowiło centrum całego imperium. Ogrom i majestat tego miasta w mieście dotarł do nas tak naprawdę dopiero około godz.17.00, gdy ostatni turyści wyszli i zostaliśmy, nie licząc ochrony, zupełnie sami.

Tak jak się spodziewaliśmy, w ciągu tych pierwszych dni największe wrażenie zrobił na nas jeden z cudów świata znajdujący się pod Pekinem- Wielki Mur Chiński. Budowa muru trwała od XV w.p.n.e. do XVI w.n.e. Zwiedzaliśmy go na odcinku w miejscowości Mutianyu, nie tak obleganej przez turystów jak Badaling.

 

W kolejnym dniu udaliśmy się na Plac Tiananmen, największy plac na świecie o powierzchni4 hektarów. Zjeżdżają tu pielgrzymki ludzi z prowincji, którzy pragną zrobić sobie zdjęcie przed portretem Mao. Robili sobie zdjęcia tak samo chętnie z Mao jak i z nami. Plac jest strzeżony przez policję w cywilu i nikt tu się nie odważy splunąć pod ostrzałem tak wielu kamer.

Pekin zapamiętamy jako olbrzymią, betonową metropolię. Czytaliśmy, że Mao chciał się pozbyć szkodników niszczących plony i kazał zabić wszystkie psy i wszystkie wróble w okolicy. Przyczyniło się to do wzrostu liczby insektów. Aby pozbyć się tych ostatnich, Mao kazał zabetonować wszystkie pasy zieleni. I tak właśnie odebraliśmy Pekin- jako zabetonowany, chociaż podobno przed Olimpiadą w 2008 roku, miasto postawiło na bardziej przyjazne dla środowiska oblicze.

Zapamiętamy też z pewnością klimatyczne „hutongi”- małe, wąskie uliczki, ożywające nocą, kiedy ludzie handlują tam czym się da oraz kaczkę po pekińsku z chrupiącą skórką i zieleniną,  którą zawija się w cienkie naleśniki.

Po powrocie do kraju spróbujemy sami przyrządzić kociołek, którego spróbowaliśmy w Pekinie, ale serwuje się go w całych Chinach. Jest to potrawa o korzeniach mongolskim, bardzo prosta w przygotowaniu. Na stole stawia się kociołek z wrzącym rosołem, do którego wsadza się pałeczkami różne surowe składniki – np. szynkę, wieprzowinę, kapustę, pora, kluski ryżowe, pietruszkę. Chwila moment i mamy ugotowany dany składnik, który maczamy w sosie wedle uznania- albo ostrym chili albo np. o smaku masła orzechowego. Coś jak francuskie fondue, które też jest cały czas podgrzewane, ale zamiast sera jest rosół. Można tak siedzieć godzinami i powolutku smakować a to kapustę, a to pora. Banalne, a przepyszne!

PROWINCJA SHANXI

PINGYAO 10.11-11.11

W Pekinie wsiedliśmy w pociąg nocny do miasteczka Pingyao. W Chinach są szybkie i drogie pociągi, a la TGV, jadące 250-300 km/h, oraz zwykłe. W tych zwykłych pociągach są 4 klasy miejsc: miejsca twarde siedzące- najtańsze, miejsca pierwszej klasy siedzące, kuszetki twarde z 6 pryczami oraz najdroższe miejsca sypialne z 4 miękkimi pryczami. My wybraliśmy twarde kuszetki z 6 pryczami, zdecydowaliśmy się na łóżka na samej górze. Łóżka na samym dole są najdroższe, chociaż naszym zdaniem lepsze i bezpieczniejsze są te położone wyżej. Poza tym prycze na dole w ciągu dnia służą jako siedzisko dla wszystkich. Przedziały nie są oddzielone drzwiami szklanymi jak w Polsce, dostęp do łóżek jest bezpośrednio z korytarza.

Na 6 prycz przypada wielki termos z gorącą wodą, którą można stale dolewać z maszyny stojącej na korytarzu. Jak tylko wszyscy usiedli na swoich miejscach i pociąg ruszył, cały nasz wagon pachniał jak jedna wielka, wielosmakowa zupka chińska. Każdy, dosłownie każdy, otworzył zupkę chińską (jest sprzedawana od razu w plastikowych, sporych kubełkach z plastikowym widelcem) i zalał ją gorącą wodą z termosu. Zapachy były tak kuszące i Chińczycy mlaskali tak ochoczo, że postanowiliśmy spróbować takiej zupki przy najbliższej okazji i porównać ją z kupowanymi w Polsce Vifonami (niezbędnik żeglarski).

Przez to, że byliśmy prawdopodobnie jedynymi białymi w tym pociągu (jesteśmy poza sezonem), znowu wzbudzaliśmy ogólną atencję. Zgromadziło się kilka osób, które bardzo chciały z nami porozmawiać. Rozmawialiśmy bite 2 godziny i dowiedzieliśmy się tyle, że nasi rozmówcy są Chińczykami. Po angielsku jedynie co nieco mówił 5letni chłopczyk, który cały czas do nas przybiegał i krzyczał do nas „I love you”, „Watermelon”, „Banana” oraz „Hippo”. Potem zaczął nam znosić różne dary poczynając od mandarynek, a kończąc na kartach do gry w jakieś pokemony czy inne diabły. Odwdzięczyliśmy się magnesem na lodówkę z Cepelii, na co dostaliśmy kolejne bułeczki i łakocie.

Poszliśmy spać, a nad ranem latarką po oczach obudziła nas obsługa pociągu tłumacząc na migi, że zaraz nasza stacja i musimy wysiadać.

Jak wspominaliśmy wcześniej, bardzo ciężko jest się tu z kimkolwiek porozumieć i w praniu wyszło, ze kupiliśmy nie ten bilet do Pingyao, który pierwotnie chcieliśmy. W konsekwencji dojechaliśmy do Pingyao o 5 nad ranem. Jako jedyni wysiedliśmy na tej stacji. Było totalnie ciemno i nie mogliśmy przeczekać na dworcu gdyż na dworzec wpuszczają dopiero po okazaniu biletu. Trzeba niejako udowodnić, że się gdzieś jedzie, a nie chce się przekimać bezpłatnie na ławce. Szybko nauczyliśmy się omijać ten zakaz poprzez pokazanie jakiegokolwiek starego biletu, widząc białych turystów w ogóle tego nie sprawdzają tylko przepuszczają).

W każdym razie pod dworcem dopadło nas kilku ryksiarzy i zgodziliśmy się pojechać z jednym z nich do hostelu, w którym chcieliśmy przenocować, nie mieliśmy tam jednak rezerwacji. Kierowca zasłonił boki rozklekotanej rikszy plastikową, przezroczystą płachtą aby nam zbytnio nie wiało i pognał z nami w ciemną czeluść. Po przekroczeniu starych murów miasta nie było ani jednej świecącej latarni, a nasza ryksza posiadała wątłe światełko o zasięgu20 centymetrów.  Jechaliśmy po ciemku z duszą na ramieniu. Ja się modliłam by nas Pan ryksiarz nigdzie nie wywiózł, a Marcin wyjął na wierzch scyzoryk. Riksza zatrzymała się po 10 minutach, które trwały wieczność pod hostelem, którego nie chcieliśmy, a z którego kierowca prawdopodobnie miał dostać prowizję. Jak powiedzieliśmy, że nie wysiadamy to wkurzony riksiarz nie zasłonił już nam ponownie plastikowej kotarki, tylko pognał zaledwie ulicę dalej, na której był nasz hostel. Byliśmy uratowani 🙂

Pingyao to małe, klimatyczne miasteczko, słynące z banków. To tu powstał pierwszy bank w Chinach. Uroczą starówkę okala mur obronny, po którym można się przejść zaglądając do podwórzy tubylców. Zauważyliśmy bardzo dużo kukurydzy składowanej na dachach. Gorące kolby kukurydzy można kupić na każdej ulicy.

Również wszędzie sprzedają szaszłyki z rajskich jabłuszek, polane lukrem, jeszcze ich nie zdążyliśmy spróbować.

W Pingyao jedliśmy tak pyszną smażoną wieprzowinę oraz kluski w sosie o kolorze sojowym ze szczypiorkiem, że na zawsze zapamiętamy ten smak. Knajpa nazywa się „De ju yuan”, nieopodal wieży Miejskiej, naprzeciwko hotelu Tianyuankui.

Chińskie impresje | 11.2011

Elektroniczny mur padł. Piszemy szybko, by zdążyć przed policją:

Chiny powitały nas charcząco.
Jest to pierwsza, najbardziej rzucająca się dla Europejczyka różnica. Chińczycy charczą na potęgę. Charczą i spluwają. Wszędzie; na ulicy, w parkach, nawet w knajpach. Trzeba uważać by przez przypadek nie zostać oplutym. Kobiety charczą i plują rzadziej i ciszej.  Policjanci trzymają fason i plując celują do koszy na śmieci. Słyszeliśmy, że nietaktem i brakiem wychowania jest dmuchanie nosa w chusteczkę. Natomiast dmuchanie nosa bezpośrednio na chodnik jest całkowicie dopuszczalne i szeroko praktykowane. Zakazy plucia obowiązują na dworcach, muzeach czy w pociągach, ale nie zawsze są przestrzegane.

Drugą rzucającą się różnicą jest palenie, które jest powszechnie dozwolone. Wsiadający do autobusu zdążą jeszcze zaciągnąć się kilka razy zanim wyrzucą papierosa (już w autobusie), W pociągu zaś są wyznaczone strefy dla palaczy, które są płynne i raczej umowne. W barach i restauracjach można zauważyć jak w trakcie jedzenia tubylcy na zmianę zaciągają się dymkiem i konsumują kaczkę.

Zaskoczeniem dla nas były „zasady” drogowe, wydawać by się mogło, ułożonych i karnych Chińczyków. Klakson jest używany stale – jako znak wyprzedzania, zbliżania się, ostrzegania przechodniów na  zielonym świetle lub na pasach, a także zamiast kierunkowskazów. Czasem wydaje nam się, że klakson jest używany tak bez powodu, bo już długo nie był wciskany i może się zepsuć. Mamy wrażenie, że panują tu dwie zasady ruchu drogowego: „ratuj się kto może” i „kto silniejszy ten lepszy”. Piesi według tej hierarchii są na samym końcu, po autobusach, ciężarówkach, samochodach i rikszach. Nawet jeśli pieszy ma zielone światło, to najpierw musi przepuścić wszystkie pojazdy, mimo że te mają czerwone światło. Jest to  zadanie trudne, gdyż pojazdy naciągają z każdej strony. Namalowane na jezdniach pasy są tylko i wyłącznie pewną wskazówką, jak teoretycznie można by jeździć. W rzeczywistości skręcanie w prawo ze skrajnego lewego pasa czy jazda pod prąd jest na porządku dziennym. Przepisów ruchu (jeśli takowe istnieją) nie da się tu złamać i dostać mandatu, gdyż policja robi dokładnie to samo. Trzeba przyznać, że Chińczycy mają nieprawdopodobne wręcz wyczucie odległości i zdolność manewrowania na milimetry. Do tej pory widzieliśmy jedynie bardzo drobne 2 stłuczki. Jeżdżą jednak wolno, około 40-50 km/h- w miastach. Pewnie dzięki temu jeszcze żyją.

Sami Chińczycy zrobili na nas wrażenie bardzo miłych, uprzejmych i pomocnych ludzi. Ta pomoc jest oczywiście ograniczona ze względu na barierę językową- my nie znamy chińskiego, a oni angielskiego. Dlatego też dotarcie do zabytków i atrakcji turystycznych na własną rękę stanowi nie lada wyzwanie. W większości miejsc nie ma żadnych oznaczeń po angielsku i nie ma się kogo spytać o radę. Porozumiewamy się trochę na migi, a trochę przy pomocy rozmówek polsko-chińskich. Ze świecą szukać jakiejkolwiek informacji turystycznej, a nawet jak się taką znajdzie to i tak wszystko po chińsku. Może nie powinno to dziwić, Chińczycy przecież nie muszą zabiegać o europejskiego turystę, wystarczy im do szczęścia liczba turystów krajowych.

Czasem jednak trafi się pomocny student, którego się kurczowo trzymamy i prosimy o przetłumaczenie nam wszystkiego.

Czasem oznaczenia są po angielsku i wtedy wszystko staje się jasne:

Jeżeli chodzi o atrakcje turystyczne to czasem mamy wrażenie, że stanowimy największą w okolicy.

Ulubionym sportem chińskim są karty i zośka. Karty rozkładają na każdym rogu i w każdej chwili – pociąg, knajpa, ulica lub przerwa w pracy.

Chińczycy wydają się gibcy i wysportowani, do tego wyglądają na młodszych niż są. Częstym obrazkiem są babcie noszące swoje wnuki na plecach. Na przystankach autobusowych widzimy, że czekając na autobus Chińczycy przeznaczają te kilka minut na gimnastykę. Nikogo nie dziwi opieranie nogi o jakikolwiek murek i rozciąganie się. Kilkakrotnie byliśmy świadkami jak jakaś starsza osoba upadła,  np. spadła ze schodów.  Zaśmiewałą się tylko, otrzepywała i szła dalej. U nas skończyłoby się to pewnie szpitalem…

Jedzenie jest tu cudowne, niesamowite bogactwo barw i smaków. Potrawy wyglądające na proste posiadają więcej składników i przypraw niż kilka polskich obiadów razem wziętych. Staramy się jednak nie jeść psów, gołębi, osłów czy robaczków, aczkolwiek gwarancji pochodzenia mięsa na naszym talerzu do końca nie mamy. Bardziej na południu je się również skorpiony i pająki. Poznana w autobusie Chinka zaprzeczyła jakoby jedli koty. Psy owszem, ale koty to dla Chińczyków tylko i wyłącznie przyjaciele.

Acha, rzecz istotna, Chinka opowiadała nam, że mięso gołębie bardzo dobrze wpływa na mleko karmiącej matki tak więc Magdo, Kasiu, Sandro może warto to rozważyć?

To co doprawdy zdumiewa, to jak to się dzieje, że małe chińskie dzieciaczki, takie do półtora roku, nie mają komplikacji z pęcherzem skoro cały czas mają pupy na wierzchu? Maluchy nie noszą pieluch tylko specjalne spodnie, które na pupie nie są zaszyte, by w każdej chwili mogły załatwić swoje potrzeby. Nie doszliśmy jeszcze do tego jak oznajmiają swoje potrzeby skoro jeszcze nie potrafią mówić, a mama niesie je na rękach..

Kibelki są prawie wszędzie „na narciarza”, co jest nawet bardziej higieniczne. W pociągach taki kibelek
oznacza jednak niezłą ekwilibrystykę;)

Odkryliśmy również magiczną recepturę na brak bezrobocia. Wystarczy być kreatywnym i miejsce zawsze się znajdzie, np. jako odliściacz drzew:

Welcome to Beijing | 06.11.2011 – 09.11.2011

Od 6.11.2011 zdobywamy Chiny. Niestety Mao zza grobu blokuje wiele stron internetowych (m.in. naszego bloga) i nie możemy go tu prowadzić. Mamy nadzieję, że władze Indii są bardziej tolerancyjne i wtedy uzupełnimy zaległe wpisy.