Monthly Archives: Styczeń 2012

Incredible India

Niesamowite Indie: 13.12.2011 – 15.01.2012

W przewodnikach przeczytasz, że Indie można kochać albo nienawidzić, ale nikt nie pozostaje wobec nich obojętny.  I tak właśnie jest. Z jednej strony denerwujesz się gdy w wielu miejscach chcą Cię naciągnąć. Jesteś przecież milionerem, skoro stać Cię na bilet lotniczy do Indii. Sytuacji tego typu na naszej drodze było wiele:

  • Taksówkarz nie zawiezie Cię do twojego hostelu, tyko do tego, gdzie dostanie prowizję.
  • Ustalasz cenę podwózki rikszą na 20 rupii gdyż dystans to jedynie2 kilometry. Kierowca dowozi Cię w środku nocy do hostelu i mówi, że musisz zapłacić200, anie 20 rupii. Odpowiadasz, że w takim razie zadzwonisz na policję, na co on odjeżdża wściekły.
  • Pan w jakiejś świątyni, niby zwykły zwiedzający, zaczyna Ci opowiadać historię tego przybytku i po 3 minutach żąda zapłaty 200 rupii za tekst, który przeczytasz w przewodniku.
  • Pani sprzątaczka w innej świątyni wskazuje Ci miejsce, z którego możesz lepiej przyjrzeć się rzeźbie i za to jedno zdanie też żąda zapłaty.
  • Weź kwiatek i puść go na rzece, pani zapewnia, że to nic nie kosztuje. Jeśli tak zrobisz, poprosi o 100 rupii za sztukę.
  • Oglądasz w Varanasi święty obrządek kremacji w skupieniu, gdy podchodzą do Ciebie kolejni naciągacze tłumacząc cały proces. Niby pracują w domach starców, gdzie staruszków nie stać na zakup specjalnego drewna do kremacji, które kosztuje fortunę. Wciskają Ci, że masz szansę zrobić dobry uczynek i pomóc staruszkom ofiarowując darowiznę, najchętniej w wysokości kilku tysięcy rupii, drewno na stos jest przecież takie drogie…
  • Płacisz za przejazd lokalnym autobusem, wrzucają Twój bagaż na dach brudząc go niemiłosiernie. Jak dojeżdżasz na miejsce żądają zapłaty za zdjęcie bagażu, jedyne 20 rupii od sztuki. Jak nie zapłacisz to nie chcą ci go oddać.  Jest to opłata obligatoryjna, ale tylko dla nie-Hindusów. Wiesz, że nie ma takich oficjalnych opłat i próbują Cię oszukać, mimo że i tak pewnie zapłaciłeś drożej za podróż jako nie-Hindus. Skończy się kłótnią i zrzuceniem bagażu.
  • Biura podróży udające oficjalną informację turystyczną, które wciskają wycieczki i opowiadają nieprawdę np.: „Dziś jest bardzo duża mgła i pociąg albo nie odjedzie, albo będzie bardzo opóźniony. Na szczęście mamy kierowcę, który może Was zawieźć te250 kmza niewielką kwotę…”

Takie przykłady można długo mnożyć. Sprawa estetyki dla wrażliwych kobiet też może być ciężka do zniesienia. Brud i śmieci walające się po ulicach, fetor fekaliów w niektórych miejscach sprawiają, że odechciewa Ci się jeść przez cały dzień. I jeszcze żebracy wchodzący na przystankach do pociągu niższej klasy, łapiący Cię za rękę i nie puszczający póki im czegoś nie dasz.

Z drugiej strony to jednak w Indiach możesz poczuć się znów jak małe dziecko, które nie utraciło zdolności dziwienia się światem. Tu każdy dzień jest inny. Codziennie coś Cię zaskoczy, nigdy się nie nudzisz. Kozy w sweterkach, małpy i szczury odprowadzające Cię na pociąg i czekające grzecznie między pasażerami na peronie. Krowy i woły wchodzące Ci w drogę. Wychudzone, ale kochane psy i koty, które wyłapią Ci karalucha spod nóg.

Nacieszysz się zróżnicowanymi wegetariańskimi potrawami, które je się dłonią, a nie sztućcami. Jedz jednak tylko prawą ręką, gdyż lewa jest uznawana jako brudna, służy do obmywania się po czynnościach fizjologicznych, nie używa się w wielu miejscach bowiem papieru.

Zadziwisz się gdy w Kalkucie krzycząc z drugiego końca ulicy zaproponują Ci haszysz, w Varanasi opium, a w kolejnych miastach marihuanę i inne dopalacze.

Gdzie indziej będziesz czuć się jak gwiazda filmowa? Tutaj każdy się Tobie przygląda, chce podać Ci rękę, czasem Cię dotknąć, zrobić sobie razem zdjęcie. Hindusi są otwarci, często chcą poznać obcokrajowców. Wypytują się Ciebie o wszystko; skąd jesteś, czemu zwiedzasz Indie, czy masz rodzinę, a czy lubisz Indie, a poco, a na co, itp. itd.  I wtedy zapominasz o tych  wszystkich naciągaczach, którzy chcieli Cię dziś oszukać. To bieda wymusza u wielu brak skrupułów. Komunikacja nie stanowi najmniejszego problemu, w końcu to była brytyjska kolonia. Ludzie potrafią być niesamowicie mili, pomocni, bezinteresowni. W Indiach można przeprowadzić bardzo sympatyczną i ciekawą rozmowę z niemalże każdym: kierowcą taksówki, przypadkowym przechodniem, poznaną osobą podczas podróży, dyrektorem państwowej firmy czy prezesem korporacji. Niespodziewanie otrzymujesz od nich prezenty i zaproszenie do domu.

Martwisz się bo Twój pociąg się spóźnia 3 godziny? Ciesz się, to przecież bardzo krótko. Opóźnienia 20godzinne nie należą do rzadkości.  Jesteś w Indiach, tu dosłownie wszystko się może zdarzyć.

I ostatni przykład „Incredible India”

 Pyta nas Hindus o wyglądzie raczej playboya:

– A kim jesteście dla siebie?

– Małżeństwem

– Małżeństwem z miłości czy zaaranżowanym?

– Z miłości

– U nas małżeństwa z miłości są nieudane, tylko zaaranżowane przez rodziców są dobre i trwałe. Rodzice są bardziej doświadczeni i oni mi znajdą najlepszą kandydatkę na żonę.

– Ale poznasz ją przed ślubem?

– Niekoniecznie. Zobaczę jej zdjęcie i jak mi się spodoba to się ożenię

– Ale nie poznasz jej osobiście?

– Może porozmawiamy na wspólnym rodzinnym obiedzie i przez 10 minut będę z nią sam na sam.

– Ale czego się dowiecie o sobie w 10 minut?

– Zapyta się mnie gdzie pracuję, ile zarabiam i jakie mam hobby

– Ale przecież w dniu ślubu nie będziesz jej kochać?

– To prawda, ale po ślubie ją pokocham, my Hindusi się łatwo dopasowujemy

– A jeśli jednak jej nie pokochasz?

– Pokocham, rodzice znajdą mi taką, którą pokocham. Wybiorą z tej samej kasty, klasy społecznej, o podobnych zainteresowaniach więc nie będzie między nami konfliktów

– A jak ją znajdą?

– Przez swoich znajomych albo agencję pośrednictwa.

– A jeśli jednak jej nie pokochasz?

– To się bardzo rzadko zdarza. Ale można się rozejść. Tylko że wtedy kobieta będzie takim wyrzutkiem, nikt jej już nie będzie chciał więc ona i tak nie będzie chciała się rozejść. U nas prawie nie ma rozwodów.

Reklama

23.01.2012 – Zdrowie Natalki!!!

Staliśmy się dumną ciocią i wujkiem ślicznej Natalki.

New Delhi I 14 – 15.01.2012

Delhi: 14.01.2012 – 15.01.2012

Jakby zwiedzić 15-milionową stolicę Indii w pół dnia?

Po raz pierwszy wykupiliśmy wycieczkę zorganizowaną, pod patronatem indyjskiego rządu. Byliśmy jedynymi nie-Hindusami.

Autokar zawozi nas pod hinduską Świątynię Lakshmi Narayan. Wyskakujemy z wozu, szybko, szybko truchtamy do wejścia. Przewodnik każe naszej grupie zdjąć buty, które wsypuje do wspólnego wora i chce zabrać nam telefony komórkowe i aparaty gdyż nie można ich wnosić. Dać, nie dać? Wycieczka rządowa, chyba nie ukradną… Zwiedzamy świątynię w 15 minut i wychodzimy. Telefony i aparaty są. Autokar zawozi nas do afgańskiego  minaretu Qutub. Trochę historii, spacer po parku i już pakują nas z powrotem do autokaru. Jedziemy do Świątyni Bahai, nazywanej Świątynią Lotosu ze względu na jej kształt. Ma symbolizować czystość i równość wszystkich religii świata. Przypomina nieco operę w Sydney. Wchodzimy bez czekania bocznym wejściem dla VIPów odprowadzani przez zazdrosne spojrzenia innych czekających turystów. Przepraszam pana, przepraszam, bardzo się spieszę, ja z wycieczki rządowej, przepraszam. Wykonana z marmuru łącznie z ławkami daje przyjemny chłód. Wnętrze jest ascetyczne. Codziennie są odmawiane modlitwy przez reprezentantów wszystkich religii. Trafiliśmy na czytanie Pisma Świętego, do tego była to niedziela więc praktycznie byliśmy na mszy.

I już znowu gnamy do autobusu. Jednej rodzinie po raz kolejny się dostało za opóźnianie wycieczki. Po drodze zza szyby oglądamy aleję z ambasadami, coś a la nasz Trakt Królewski, Bramę Indii i kilka innych monumentów. Ostatni postój to dom i ogród, gdzie został zastrzelony Mahatma Gandhi. Nie rozumiemy czemu przewodnik porównuje cierpienie i śmierć Gandhiego do śmierci Chrystusa, wisi tam nawet taki obraz. Nie zdążyliśmy uzyskać wyjaśnienia bo już nas pchają do autokaru i zawożą w miejsce, z którego startowaliśmy. Schluss, koniec wycieczki.

Taj Mahal I 13 – 14.01.2012

Agra: 13.01.2012 – 14.01.2012

Jakże mocno musiał kochać Shah Jahan swoją żonę Mumtaz Mahal, skoro wybudował jej takie cudo 🙂 Trzeba przyznać, że Taj Mahal robi ogromne wrażenie, mieni się różnymi kolorami w zależności od kąta padania światła i pory dnia. Wybudowany z marmuru i tysiąca wartościowych, wielobarwnych kamieni ściągniętych ze wszystkich stron świata zachwyca swoim ogromem, lśniącą bielą, precyzją rzeźbień i detali. W wielu miejscach w Indiach miejscowi i/ lub mieszkańcy krajów SAARC (Południowoazjatyckie Stowarzyszenie Współpracy Regionalnej)  płacą znacznie mniej niż zagraniczni turyści. W Taj Mahal ta różnica jest ogromna: Hindusi 20 rupii (ok. 1,30 zł) a my 750 rupii (ok. 50 zł),  ale warto było.

Pokoik zarezerwowaliśmy pod samym Taj’em, jakieś 2 min piechotą od bramy wejściowej. Przed wejściem byliśmy o 6.30, a wrota otworzyli o 7 rano. Dzięki temu do środka weszliśmy w pierwszej dwudziestce ludzi i mieliśmy okazję podziwiać majestat tego cudu niemalże na wyłączność. Po 2 godzinach krążenia po terytorium Taj’a poszliśmy na śniadanie na dachu naszego hostelu, skąd mogliśmy dalej delektować się pięknym widokiem białego pałacu.

Jako że nie pojechaliśmy do Rajastanu znanego z dużej ilości fortów, postanowiliśmy zobaczyć chociaż Agra Fort i nie zawiedliśmy się. Fort zwiedza się bardzo przyjemnie ze słuchawkami na uszach, a głos znany z Discovery Channel opowiada historię rodu Mughal oraz przybliża słuchaczowi funkcjonalność komnat fortu (w Khajuraho skorzystaliśmy z audioguide tej samej organizacji).

Ja bym Oli wybudował 2 razy większy i piękniejszy pałac, a kamienie sprowadziłbym z księżyca!

Friends of Orchha czyli rodzina zastępcza I 12 – 13.01.2012

Orchha: 12.01.2012 – 13.01.2012

Orchha to mała, malowniczo położona wioska, odwiedzana ze względu na spokojną, sielską atmosferę i liczne arabskie, dość zaniedbane pałace oraz świątynie.

Mieliśmy zarezerwowany nocleg u hinduskiej rodziny na obrzeżach Orchhy. Skorzystaliśmy z oferty organizacji „Friends of Orchha” skupiającej 5 rodzin, które odpłatnie użyczają gościny po takich cenach jak hostele. Część z tych pieniędzy idzie do kieszeni rodzin, a część  na rzecz organizacji, która stara się poprawić byt mieszkańców Orchhy m.in. poprzez budowę publicznych toalet.

Dużą zaletą takiego pobytu jest poznanie życia hinduskiej rodziny, szczególnie jeśli pomieszka się u nich dłużej (na co nie mogliśmy sobie pozwolić gdyż przez cyklon i zatrucie straciliśmy sporo dni) . Mieliśmy szczęście gdyż nasza rodzina w miarę porozumiewała się po angielsku – Pani domu była nauczycielką angielskiego, ale lepiej od niej mówiła ośmioletnia Minnie. Wspólnie z rodziną przygotowaliśmy i spożyliśmy kolację, śniadanie oraz wybraliśmy się na parogodzinną wycieczkę rowerową z ich dwiema uroczymi córkami. Jedzenie jest bardzo proste – główne składniki wszystkich posiłków to mąką, ryż, ziemniak i woda. W dniu wypłaty zajadają się kurczakami. Na śniadanie serwowana jest paratha (mączny placek smażony na oleju) nadziewany ziemniakiem, na obiad Thali (ryż, ziemniaki, sos i ewentualnie inne dodatki, jak warzywko czy od święta kurczak), a na kolację chapati (mączny placek smażony bez oleju).

Na północy Indii zimą jest chłodno. Rzadko stosowane są grzejniki czy farelki, a częściej paleniska. I tak oto w Orchhy mieliśmy przyjemność ogrzać się w izbie przy palenisku z suszonych kup, na którym zresztą podgrzewane było jedzenie. Krowie kupy są zbierane, suszone parę dni na ścianie budynku lub na murku i takie nadają się do opał. Palone nie wydzielają żadnego zapachu, więc nie przeszkadza to przy konsumpcji kolacji.

Kamasutra w Khajuraho I 9 – 11.01.2012

KHAJURAHO: 09.01.2012 – 11.01.2012

Podróż nocnym pociągiem przebiegała między pryczą a toaletą. W tym dniu akurat nie było bezpośredniego pociągu do Khajuraho więc dojechaliśmy do miejscowości Mahoba, gdzie wzięliśmy lokalny autobus i już po 4 godzinach telepania byliśmy w Khajuraho.

W Khajuraho 2 dni zdychaliśmy odżywiając się tostami i wodą. Gdy zaraza przeszła, trzeciego dnia opuściliśmy nasze łoże by rikszą zwiedzić w ekspresowym tempie cały kilka kompleksów świątyń, słynnych z erotyzmu.

Kompleks przez wieki był porośnięty dżunglą, aż przez przypadek został odkryty przez brytyjskiego żołnierza w drugiej połowie XIX w. Był on podobno zszokowany mnogością skomplikowanych pozycji erotycznych, pokazujących akty seksualne nie tylko ludzi, ale też ludzi ze zwierzętami. Do dziś poza licznymi hipotezami, nie ma pewnego wyjaśnienia czemu świątynie są całe pokryte erotycznymi rzeźbami.

W kompleksie świątynnym poznaliśmy dwie Polki- panią przewodnik z Łodzi oraz dziewczynę po indologii pracującą w muzeum w Holandii. Biedaczka została zbombardowana przez naszą trójkę gradem pytań nt. Indii. Pytaliśmy się m.in. jak Hindusi postrzegają nas, turystów, czy też mają dla nas jakąś oddzielną kastę/klasyfikację. Odpowiedź brzmiała: nie, po prostu jesteśmy dla nich bankomatem. Oczywiście mówimy o miejscach turystycznych, bowiem klasa średnia niekoniecznie musi czuć tak wielką chęć poznania nas jak sprzedawcy pamiątek;)

Podczas naszej przedłużonej wizyty w Khajuraho poznaliśmy też pewnego Hindusa, managera lotniska, reprezentanta Brahmini, który został oddelegowany daleko od domu i mieszkał w naszym ośrodku pośrodku dżungli. Spędziliśmy 2 miłe wieczory, podczas których znacznie przybliżył nam kulturę i wierzenia ludności Indii.

Hinduizm w Varanasi I 7 – 8.01.2012

VARANASI: 07.01.2012 – 08.01.2012

Varanasi jest z kolei świętym, pielgrzymkowym miejscem hinduistów, którzy przyjeżdżają tu oczyścić się z grzechów poprzez kąpiel w rzece Ganges.

Zarezerwowaliśmy hostel z widokiem na rzekę, ale po przyjeździe z niezadowoleniem skonstatowaliśmy, że nie jesteśmy w pierwszej linii zabudowy. Gdy wyszliśmy na spacer, okazało się, że w pierwszej linii, jakieś200 metrówod nas, znajduje się krematorium. Krematorium w Varanasi oznacza specjalne paleniska na otwartym powietrzu, na których pali się ciała zmarłych.

Marzeniem wierzących hindusów jest po śmierci zostać skremowanym i wrzuconym do Gangesu. Nad rzeką znajdują się budynki, gdzie umierający ludzie mogą dokonać żywota i potem zostać spalonym. Kremacja odbywa się na oczach wszystkich. Ciało w białym całunie jest kładzione na stosie ze specjalnego drewna, które zabija nieprzyjemny zapach. Palenie trwa 24 godziny na dobę, kilka ciał jednocześnie na osobnych stosach, Stos podpala mężczyzna, zazwyczaj syn, który wcześniej musi całkowicie się ogolić; włosy na głowie, brodę, wąsy, zarost. To, czego nie uda się spalić, np. większe kości, jest wrzucane potem do rzeki.

Tubylcy i turyści oglądają tą ostatnią drogę z zadumą, namaszczeniem, zdumieniem, niedowierzaniem czy po prostu w szoku. Jedni mogą stać tam godzinami, inni z torsjami odchodzą po minucie.

Wynajęliśmy łódź, z której mogliśmy podziwiać to jedno z najstarszych miast Indii. Przepływaliśmy koło martwego ciała w brązowym worku oraz unoszącego się na wodzie tłuszczu z pośladków. Nasz sternik opowiadał, że nie wszystkich po śmierci się kremuje w Varanasi. Starszych tak, ale m.in. młodszych, schorowanych, dzieci czy trędowatych wrzuca się po śmierci do Gangesu w worku, przywiązując ich ciała do dużych kamieni, tak by utonęły. Czasem wypływają jednak na powierzchnię, czego byliśmy świadkami.

Mimo, że rzeka Ganges na odcinku w Varanasi jest niesamowicie zanieczyszczona zarówno przez ciała zmarłych jak i ogromną ilość ścieków wlewaną przez pobliskie fabryki , nie przeszkadza to nikomu i ludzie z całych Indii pielgrzymują tu by się w niej wykąpać, czasem tuż przy zmarłych. Część mieszkańców Varanasi zaczyna dzień od kąpieli i umycia ząbków w rzece. Wkoło ludzie robią w niej pranie i płuczą naczynia z pobliskich kawiarni.

Jeden wykształcony Hindus z najwyższej kasty (Brahmini) wyjaśniał nam, że jakieś 70% społeczeństwa jest niewykształcone i mimo wszelkich namacalnych dowodów skażenia wody i tak się w niej kąpie wierząc, że skoro rzeka jest święta to jest czysta.

Stare miasto Varanasi to labirynt wąskich uliczek. Ciężko przejść je czystą stopą, trzeba manewrować między stertami śmieci, krowich kup i samymi krowami barykadującymi  co i rusz drogę.

Wieczorem uczestniczyliśmy w widowiskowej ceremonii nad Gangesem, gdzie Brahmini modlili się o pokój i dobro na świecie.

Podobno ponad 60% turystów zatruwa się w Varanasi. Niestety należymy do większości i na koniec pobytu strasznie się struliśmy. Może to nasza wina gdyż zjedliśmy obiad na stacji kolejowej, a może pobytowi w Varanasi towarzyszyło tyle emocji, zapachów i wrażeń, że nie byliśmy w stanie tego wszystkiego przetrawić na raz.

Buddyzm w Bodhgaya I 5 – 6.01.2012

Gaya, Bodhgaya: 5.01.2012 – 6.01.2012

O godz.23.00 mieliśmy nocny pociąg do Gaya, skąd chcieliśmy się przedostać do najświętszego miejsca buddystów- miejscowości Bodhgaya. Pociąg opóźnił się 3 godziny i mogliśmy zobaczyć morze ludzi śpiących pokotem na dworcu. Było ich tak wielu, że prawie nie dało się przejść. Część czekała na pociąg, a część po prostu tam nocuje do rana, gdzie około 6.00 jest przepędzana przez policjanta drewnianym kijem.

Pewna zwariowana Kanadyjka, poznana na Andamanach, poleciła nam Bodghayę, w której akurat w styczniu przez 10 dni miał przebywać Dalajlama wygłaszając swoje prelekcje. Spodziewaliśmy się zobaczyć medytujących buddystów, a ujrzeliśmy Tybetańczyków kupujących żaroodporne garnki. Atmosfera wydała nam się iście jarmarczna i odpustowa, ze straganami sprzedającymi szwarc, mydło i powidło, karuzelami i wesołym miasteczkiem. Zjechali się tu buddyści z całego świata, głownie jednak z Indii, Tybetu i, ku naszemu zdziwieniu, z Chin. Europejsko wyglądających turystów widzieliśmy niewielu, poznaliśmy Czechów i Rosjan.

Na miejscu dostaliśmy książkę objaśniającą tajniki buddyzmu, które na bieżąco komentował Dalajlama. Widzieliśmy go jednak tylko na telebimie gdyż nie udało nam się bliżej podejść.

Atmosfera skupienia była widoczna głównie przy Świątyni Mahabodi (tam Budda doznał oświecenia), która zrobiła na nas niesamowite wrażenie.

Wieczorem w jednym z barów Gay-i poznaliśmy pewnego Hindusa, biznesmana z wyższej kasty, który pod wpływem alkoholu tak nas sobie upodobał, że chodził za nami i kupował nam okoliczne potrawy, m.in. grzybki w ostrym sosie i wpychał je w nas. U Marcina wyprosił wspólne piwo i chodził z nim za rączkę od sklepu do sklepu. Hinduscy mężczyźni bowiem często się przytulają i chodzą ze sobą za rączkę, co jest oznaką przyjaźni. Momentami jednak ciężko się zorientować czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie…

Indie kontynentalne – Kalkuta I 3 – 4.01.2012

Kalkuta: 03.01.2012 – 04.03.2012

W Kalkucie przekonaliśmy się, że Indie kontynentalne mają niewiele wspólnego z andamańskimi wyspami.

Zamówiony na lotnisku taksówkarz nie potrafił znaleźć naszego hostelu, w związku z czym przez 2 wieczorne godziny zwiedzaliśmy to ogromne miasto zza szyby samochodu. W zamkniętej taksówce czuliśmy się bezpiecznie mijając slumsy, żebraków oraz sterty śmieci. Niektórzy ludzie szykowali swe legowiska do snu na chodniku.

Niestety ranek nie przyniósł większych zmian w obrazie otoczenia. Brud, sterty śmieci  pochłaniane przez wszystkożerne krowy i zapach fekaliów towarzyszył nam w drodze do turystycznych atrakcji. Przechodziliśmy koło mężczyzn zupełnie bezpardonowo sikających w centrum miasta, nie próbujących nawet szukać ustronniejszego miejsca. Widok sikających kobiet jest o wiele rzadszy, jednak one też kucają w swoich sari, które zakrywa wykonywanie czynności fizjologicznych. W mniejszych miejscowościach i na wsiach wiele osób załatwia swoje potrzeby fizjologiczne przy drodze. Tak jak w Chinach byliśmy zdumieni słysząc wkoło charczenie, tak w Indiach poza spluwaniem towarzyszą nam wkoło odgłosy bekania.

Po pierwszym szoku, jaki przechodzi pewnie każdy, którego stopa po raz pierwszy dotknie Indii, zaczęliśmy zauważać również piękne obrazy- targ pachnący curry, kurkumą, kardamonem i kadzidłami, biedne lecz roześmiane dzieci na ulicach, Hinduski w tak bijących czystością sari, jakby unosiły się nad ziemią.

Wielu żebraków, nawet jeśli nic im nie daliśmy i tak się do nas uśmiechało. Poznaliśmy Maltankę mieszkającą w Kalkucie 1,5 miesiąca, która spędziła dużo czasu na ulicach tego miasta bawiąc się z dziećmi. Poleciła nam byśmy dawali dzieciom jedynie jedzenie i to takie, którego nie można sprzedać, to wtedy z niego same skorzystają. Opowiadała nam, że my, ludzie Zachodu, litujemy się i współczujemy żebrakom, podczas gdy oni sami często nie uważają siebie jako skrajnie biednych gdyż nie mają porównania z innym życiem, a czasem jest to ich dobrowolny wybór- paradoksalnie „prostszy” przepis na życie. Zgodnie ze wzorowym hinduskim życiem, każdy mężczyzna po wychowaniu dzieci powinien porzucić wszystkie dobra doczesne i jako żebrak doczekać końca swoich dni w świętych miejscach hinduskich.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa z pseudo-biedakami. Jeden zaprzyjaźniony Hindus przytoczył nam historię żebraka, którego poznał w Delhi. Jego plan na życie był prosty: codziennie schludnie ubrany udawał się do sklepu, gdzie prosił o małą jałmużnę. Potem szedł do kolejnego sklepu i znów kolejnego.  W większym sklepie prosił o 5 rupii (33 grosze), a w mniejszym straganie o 1 rupię. Dziennie odwiedzał 200 sklepów/ straganów w danej okolicy. W miesiąc przerobił wszystkie dzielnice Delhi i znów wracał do tego sklepu, od którego zaczynał. W ten sposób zarabiał 20.000 – 30.000 rupii miesięcznie i dorobił się małej fortunki…

My również chcielibyśmy prosić każdego Polaka o wpłacenie jedynie złotówki na nasze konto, które podamy przy kolejnych wpisach:)

W Kalkucie zwiedziliśmy zapierający dech w piersiach symbol miasta- Victoria Memorial z ciekawymi galeriami ukazującymi historię Kalkuty i zachodniego Bengalu, gotycką katedrę Św. Pawła oraz zakurzone muzeum Indii, w którym od czasu opuszczenia Indii przez Anglików w 1947 roku prawdopodobnie nikt nie sprzątał. W centrum miasta znajduje się ogromny park Maidan, który w rzeczywistości jest śmieciową pustynią z tysiącami ludzi i wieloma klubami krykieta. Ponadto ciekawe wydało nam się  planetarium, gdzie lektorka na żywo opowiadała o naszym zadziwiającym wszechświecie, a my myśleliśmy o zadziwiających Indiach. Wizytą w kinie na Bolywoodzkim hicie „Don 2” zakończyliśmy naszą przygodę w Kalkucie.

Lekarz, policja i eskorta z wyspy I 01-03.01.2012

Havelock, Port Blair, Wandoor

Na Andamanach mieliśmy niewątpliwą przyjemność poznać służby medyczne i mundurowe.

Lekarz

Przychodzi Marcin do lekarza, gdyż w nocy nieco opuchł. Pod gabinetem lekarskim jest kolejka, która się nie zmniejsza. Marcin wchodzi do gabinetu z pytaniem kiedy przyjdzie lekarz. Korpulentna Hinduska bawiąca się telefonem komórkowym oznajmia, że ona jest lekarzem, ale nie ma prądu więc nie może nikogo przebadać. Jest godzina 10.00 rano, w gabinecie zupełnie jasno. Marcin prosi by go obejrzała na korytarzu gdzie jest jeszcze jaśniej, albo chociaż dotknęła jego opuchlizny. Lekarka jest niewzruszona i tłumaczy, że nie zacznie badania bez prądu. Po 15 minutach włączają światło. Wtedy lekarka zaczyna pracę i nie patrząc nawet na schorzenie, dotyka opuchlizny i przepisuje leki. W przyszpitalnej aptece leki dostaje się za darmo, dokładnie taką ilość tabletek, jaka jest potrzebna, a nie całe pudełko, więc żaden lek się nie zmarnuje. Podczas kolejnych spotkań z Panią doktor (były łącznie 3) zmieniała się diagnoza – najpierw była to reakcja na słońce i wodę, potem infekcja po zakażeniu od wody, aż ostatecznie winą zostały obarczone miejscowe pluskwy.

W przychodni i szpitalu wiszą plakaty odwodzące Hindusów od przesadnej kopulacji.

Policja i służby leśnicze

Jak już wspominaliśmy nasz lot 28 grudnia przepadł, gdyż nie mogliśmy się wydostać z naszej wysepki na większą z lotniskiem. Za dodatkową opłatą przebukowaliśmy bilet na 3 stycznia 2012. Postanowiliśmy upomnieć się o zwrot kosztów do ubezpieczyciela. Udaliśmy się po stosowne zaświadczenie o cyklonie i braku możliwości podróżowania między wyspami do 2 instytucji:

  1. Port Havelok. Menadżer portu skierował nas do asystenta głównego inżyniera, który jest zarządcą wyspy. Niestety Mr. Wassu od paru dni był nieobecny, a swoich uprawnień nie przekazuje nikomu. Po długich prośbach skierowano nas do zarządcy lasów i środowiska na Havelock. Tam trafiliśmy na przesympatycznego pana, który wystawił nam zaświadczenie, uraczył kawą i opowieściami o Hindusach.
  2. Policja. Wydawało nam się to całkowicie oczywiste miejsce. Niestety na Havelock usłyszeliśmy „we are not authorised”, natomiast po namowach zaproponowano nam abyśmy przyszli następnego dnia to coś załatwią. Następnego dnia usłyszeliśmy to samo. 3 – go dnia już byliśmy lekko zdenerwowani, gdyż podróż na policję zajmuje piechotą prawie 1h, więc przysłali do nas szefa policji. Wykonał masę telefonów i zapewnił, że następnego dnia o 8.15 rano otrzymamy zaświadczenie. Godzina jest istotna, gdyż o 9 rano odpływał nasz prom z Havelock do Port Blair. Następnego dnia o 8.15 oczywiście nic nie było załatwione. Parę telefonów i zapewnień i 0 8.30 policjant wziął nasze paszporty i obiecał, że przed 9 rano spotkamy się przy promie i przyniesie nasze zaświadczenie. Spóźnił się 2 minuty. Prom odpływał na naszych oczach, kiedy biegliśmy w jego stronę z paroma policjantami krzyczącymi „stop the ferry”. Ze zdenerwowania Marcin rzucił parę przekleństw i torby na molo a następnie usiadł na jego skraju. Policjanci uznali chyba, że to próba samobójcza i zaczęli Marcina przytulać i pocieszać mówiąc, że za 2 godziny będzie kolejny prom płynący dłuższą trasą, ale załatwią nam na niego wstęp. Dokument, który przyniósł policjant,  nie posiadał podpisu upoważnionej osoby, w związku z czym przydzielono nam jednego policjanta aby eskortował nas na wyspę. Po przypłynięciu do Port Blair „nasz” policjant przekazał zaświadczenie kolejnemu stróżowi prawa, który w mig (czyli w 1 godzinę) przywiózł nam je podpisane do portu. Voila – i sprawa załatwiona.

Tak znaleźliśmy się w końcu w Port Blair, stolicy Andamanów. Samo miasto jest bez wyrazu, może dlatego co chwilę ktoś proponował nam haszysz, abyśmy ujrzeli jego koloryt. W stolicy trafiliśmy na noworoczny koncert muzyki hinduskiej, która bardzo przypadła nam gustu. Kilkakrotnie śpiewana była ta piosenka: http://www.youtube.com/watch?v=YR12Z8f1Dh8 Miejscowi opowiedzieli nam o jej głębokim przesłaniu, które które można zrozumieć czytając słowa piosenki na youtube (tak to jest po angielsku).

Z Port Blair pojechaliśmy na jeden dzień na piękną plażę znajdującą się po drugiej stronie wyspy South Andaman, w miejscowości Wandoor. Plaża ma jeden feler – nie można się kąpać w morzu z uwagi na słonowodne krokodyle.

3 stycznia, z trzygodzinnym opóźnieniem (jako zadośćuczynienie dano nam wegetariańskie bułeczki i somozy), w końcu opuściliśmy Andamany wylatując do Kalkuty.