Archiwa blogu

W krainie wodospadów I 31.03 – 08.04.2012

Queensland –  Tablelands: 31.03.2012 – 08.04.2012

Przekroczyliśmy granicę z kolejnym stanem – Queensland. Nocowaliśmy na kanapie u nieco starszego od nas Australijczyka, który pracuje w kopalni, a w wolnym czasie poluje na dzikie świnie. Po 8 latach pracy górnika zdecydował się sprzedać dom (co nastąpi za miesiąc), aby kupić hotel w Serbii. Nigdy tam nie był, ale słyszał że jest pięknie i hotel można kupić za $100.000, co stanowi zaledwie połowę rocznej pensji górnika.

Miasteczko Mount Isa żyje z kopalń. Liczba kobiet jest tu tak niska, że burmistrz miasta zaczął prosić Australijki aby przyjeżdżały do Mt Isa szukać męża. A warto, bo pełno tu rosłych, silnych, odważnych i bogatych chłopaków.

Jadąc z wysuszonego serca kraju widać jak niesamowicie zmienia się krajobraz na coraz bardziej zielony. Pojawia się więcej zwierząt i mniej much, zżeranych przez jaszczurki i ptaki. Trzeba jednak często zamykać okna gdyż fetor z martwych kangurów jest nie do zniesienia. Na odcinku 200km minęliśmy z 50 kangurzych nieboszczyków. W Australii główne drogi czy autostrady nie są grodzone i wszystko może wpaść pod koła, stąd tak liczne, dziwne dla nas znaki drogowe. W Queensland poznaliśmy kolejnego zwierza, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia- kangura drzewnego. Jest to, jak sama nazwa wskazuje, kangur przesiadujący na drzewach. Wygląda jak pies na drzewie.

Tak jak człowiek, wszystkie stworzenia ciągną do wody, a w Queensland stworzeń co niemiara. Najlepiej można zaobserwować to zjawisko wchodząc do publicznej toalety nocą. Żaby skaczą dosłownie z nieba do kranu, a ropuchy odpoczywają przy odpływie wody. Żuczki siadają na kurkach, a pod prysznicem można znaleźć np. groźną stonogę. Raz dojrzeliśmy też węża, chowającego się w uskoku przy sklepieniu. Jeżeli jest się babą to lepiej iść w krzaki albo przeczekać do rana.

Zupełnie przypadkiem, na skutek ostatnich ulew w Queensland i zamknięcia licznych dróg, znaleźliśmy się na trasie obfitującej w wodospady, rzeki i góry, co nas bardzo ucieszyło gdyż mieliśmy gwarancję codziennych pryszniców w wodospadzie bądź jeziorze. Region ten leży w głębi lądu na zachód od Cairns i nazywa się Tablelands. Tutaj też znajdują się góry Misty Mountains, które są malownicze, lecz kiepsko oznaczone więc ciężko dotrzeć do jakiegokolwiek punktu widokowego. Zamiast wejść na szczyt okrążyliśmy jedną górę. Kolejny trekking prowadził wzdłuż odchodów dzikiej świni, a może wombata. Nasz kolega z Mount Isa by się pewnie ucieszył, ale my przemierzaliśmy szlak na paluszkach, tym bardziej, że kilkakrotnie coś dużego szeleściło w krzakach. Świnia, na nasze szczęście, nie chciała nas poznać osobiście.

Najszerszy wodospad stanu leży pod Ravenshoe, inne równie ciekawe widzieliśmy przy Milla Milla. Godzinę od Cairns trafiliśmy na sztucznie utworzone, olbrzymie jezioro Tinaroo. W weekendy jest mocno eksploatowane i musi znosić najazd brzęczących skuterów i motorówek, ale da się znaleźć małe, piaszczyste plaże tylko dla siebie.

W Queensland rośnie mnóstwo bananów, a mieszkańcy tego stanu nazywani są „banana benders”- nie mają nic lepszego do roboty jak prostować banany.

Kierowcy nie przestrzegają tu przepisów, jeżdżą powyżej dozwolonych limitów i można zapomnieć o przepuszczeniu pieszego na pasach. Jeden kierowca mało nie przejechał Marcina pod sklepem. Widać też tutaj wiele znaków proszących „Grey Nomads”- szarych nomadów o ostrożną jazdę. Szarzy nomadowie to Australijczycy, którzy na emeryturze sprzedają zgromadzony majątek bądź wynajmują dom aby wyruszyć w kilkuletnią podróż życia wkoło Australii. Tacy sześćdziesięciolatkowi przeżywający drugą młodość, po spełnieniu już wszystkich obowiązków narzuconych przez społeczeństwo. Ponoć nic nie jest im straszne.

A oto przykład przyszłych „siwych Nomadów”:

http://youtu.be/S5dBMcnDh24

 

Reklama