Archiwa blogu

Na dzikim zachodzie I 6 – 7.06.2012

Tupiza, 06.06.2012 – 07.06.2012

Na konikach jeździliśmy ostatnio w liceum i w podstawówce, ale nadarzyła się okazja aby znów usiąść w siodle. Istnieje stworzone do tego miejsce właśnie w Boliwii, wśród czerwonych skał, kaktusów i wąwozów rodem z amerykańskich westernów. Miejsce to nosi nazwę Tupiza i leży 3h od granicy boliwijsko-argentyńskiej w Villazon. Tereny są na tyle westernowe, że nawet kręcone tam były sceny klasyka – Butch Cassidy i Sundance Kid. Jeździliśmy raczej stępem, w porywach do kłusa, na galop się nie odważyliśmy.

Po wizycie w Tupizie przyszło nam pożegnać się z krajem pełnym pań w melonikach oraz tysiąca lam. A propos, mięso lamy nam bardzo smakowało; przypomina wołowinę, ale jest bardziej miękkie i ma odcień szarości. Opuszczaliśmy Boliwię gdy boliwijski prezydent Evo Morale Ayma prosił prezydenta Chile Sebastián Piñera o oddanie kawałka morza, które Chile zabrało Boliwii w wojnie o Pacyfik (1879-1883). Mimo, że tyle lat upłynęło, Boliwijczycy cały czas wypominają ten fakt Chile i żądają wznowienia negocjacji w tej sprawie.

Reklama

Salar de Uyuni i Altiplano I 2 – 5.06.2012

Uyuni, Salar de Uyuni i wyżyna Altiplano: 02.06.2012 – 05.06.2012

Z Potosi przedostaliśmy się do pustynnego i sennego          miasteczka Uyuni. Tu wykupiliśmy 3-dniową wycieczkę jeepem obejmującą zwiedzanie wyżyny boliwijskiej- altiplano na wysokościach od 3.500 do5.000 mn.p.m.. Przybyliśmy na miejsce z rana i poznaliśmy kolejnych uczestników wyprawy- dwóch Brazylijczyków- Rogi i Thiago oraz parę z Chile- Isabel i Diego. Naszym kierowcą- przewodnikiem okazał się być sympatycznie wyglądający Sacarias.

Pierwszego dnia z rana podjechaliśmy na obrzeża Uyuni, gdzie znajduje się cmentarzysko starych pociągów. Stamtąd wjechaliśmy na największą na świecie płaszczyznę solną, liczącą 12,106 km2 – Salar de Uyuni. Niegdyś stanowiła ona część prehistorycznego jeziora Lago Minchin zajmującego większość południowo zachodniej Boliwii. Przejeżdżaliśmy przez białe przestrzenie ciągnące się po horyzont. Nam sól przypominała śnieg, a naszym Brazylijczykom, którzy nigdy śniegu nie widzieli, sól przypominała sól. Nagle z tej soli wyrosła wyspa, cała porośnięta kaktusami- „Isla del Pascador” (Wyspa rybaka). Ludność miejscowa pracuje przy osuszaniu soli, usypując z niej stożki, następnie sól trafia na boliwijskie stoły. Wieczór i noc spędziliśmy na skraju morza soli, w solnym hostalu, gdzie nocą było piekielnie zimno.

Drugiego dnia zwiedzaliśmy laguny – (m in. czerwona laguna Colorada) z masą flemingów, góry i górki, gdzieniegdzie przebiegały lamy, alpaki, emu i inne zwierzaczki, a na horyzoncie majestatycznie górowały wulkany. Widzieliśmy przepiękną formację skalną w kształcie drzewa. Pod koniec dnia nasz kierowca, który okazał się bardzo małomówny tudzież gburowaty,  zauważył, że przecieka nam chłodnica. Nie mieliśmy zbyt dużo wody by móc schłodzić silnik więc Brazylijczycy zaradzili sikając do butelek i przelewając zawartość do chłodnicy. Na postoju kierowcy innych jeepów w geście solidarności również nasikali do naszej chłodnicy i tak dojechaliśmy na nocleg. Wieczorem nasz kierowca łatał dziury jakąś gumą. Po kolejnej mroźnej nocy, o 5 rano ruszyliśmy nad bulgocące gejzery i potem dalej na gorące źródła. Z oporem zrzuciliśmy z siebie setki warstw i wskoczyliśmy do wody. Gdy wystarczająco się odmoczyliśmy, ruszyliśmy zobaczyć ostatni punkt programu- laguna verde (zieloną lagunę). Stąd pozostało nam ok. 7h do Uyuni. Chłodnica jednak zaczęła odmawiać posłuszeństwa, znów zaczęła przeciekać. Jechaliśmy bardzo wolno, wszystkie samochody zdążyły nas prześcignąć. Zaczęliśmy protestować, że chcemy przesiąść się do innego auta, gdyż jechało kilka pustych jeepów z granicy chilijskiej do Uyuni, ale byliśmy tak wolni, że wszyscy nas prześcignęli i jechaliśmy jako ostatni. Nasz kierowca zapewniał, że dojedziemy do Uyuni z tą nieszczęsną chłodnicą. Co 20 minut mieliśmy postój na dolewkę wody, sików, a czasem jajka do chłodnicy. Na szczęście trasa powrotna wiodła przez tereny bogate w wodę. Już witaliśmy się z gąską, zostały nam bowiem 2 godziny do Uyuni, kiedy nasza chłodnica uznała, że ma dość i eksplodowała z hukiem. Wtedy kierowca się poddał mówiąc: „no mas” i biernie czekał co dalej nastąpi, jakby miał się zdarzyć cud. Byliśmy już tak wściekli na jego wcześniejsze zachowanie, że wzięliśmy sprawy w swoje ręce i zaczęliśmy łapać stopa. Jednak żaden z przejeżdżających samochodów nie jechał do Uyuni, jedynie do pobliskich wiosek. W końcu nadjechały 2 jeepy wracające z granicy, które uprosiliśmy by nas zabrały obiecując, że nasza agencja zwróci za nasz przejazd. Za darmo nikt nie chciał pomóc… Wpakowaliśmy się więc w czwórkę z Brazylijczykami na tylne siedzenie, a Chilijczyków wysłaliśmy drugim jeepem. Gdy podjechaliśmy do Uyuni nasza agencja była nieskora do zapłacenia za cokolwiek więc pozostawiliśmy obie strony samym sobie i czmychnęliśmy. Tak skończyliśmy naszą wycieczkę i ledwo zdążyliśmy na wcześniej wykupiony autobus do Tupizy. Sacarias-a firma miała zholować w ciągu dwóch godzin więc nie zostawiliśmy go na pastwę losu.

Najwyżej położone miasta świata I 29.05 – 02.06.2012

La Paz: 29.05.2012 – 31.05.2012

Potosi: 31.05.2012 – 02.06.2012

W mieście pokoju nie zaznasz spokoju; wszystko tętni, wszystko dudni, a Boliwijki w melonikach handlują czym popadnie. Panie są raczej niskie i krępe, noszą plisowane spódnice do kolan z tysiącem halek, które jeszcze bardziej uwypuklają ich krągłości. La Paz (hiszp. „pokój”), najwyżej położona stolica świata (rządowa i faktyczna stolica, chociaż konstytucyjna stolica to Sucre), wygląda niczym olbrzymi bazar usiany między zboczami gór. Nie ma supermarketów w europejskim znaczeniu tego słowa, całe centrum jest ulicznym supermarketem. Jedne ulice specjalizują się w sprzedaży ubrań i jedzenia, inne w sprzedaży agd, a kolejne w sprzedaży mebli. Wszędzie jest pod górę albo z górki, a wysokość3660 m.n.p.m. oznacza mniej tlenu i sapanie przy kolejnym wzniesieniu. Biedniejsze dzielnice są położone jeszcze wyżej, aż do4.100 mn.p.m.

Z La Paz pojechaliśmy do Potosi- miasta kopalń, najwyżej położonego miasta na świecie ( 4.070 m n.p.m.). Można wykupić tu wycieczkę aby czołgać się wąskimi tunelami przy świetle latarki głęboko pod ziemią, morusając się kopalnianym pyłem. Marcin się zdecydował, Ola w tym czasie postanowiła skorzystać z dobrodziejstw internetu. Sama wycieczka jest bardzo pouczająca i interesująca. Najpierw jedzie się na targ górników, aby zakupić dla nich prezenty, takie jak liście koki, spirytus lub dynamit, potem wizyta w przetwórni minerałów – to tam gdzie ze skał wydobywają np. srebro w proszku. Niestety Boliwia nie posiada technologii, aby ów proszek zamienić w pełnowartościowe srebro. Kolejnym elementem wycieczki jest ok. 2,5h wizyta w działającej kopalni, gdzie weszliśmy do 3-go poziomu z 6-ciu możliwych (czyli „jedynie” 400 m pod szczytem góry). Korytarze są różne, czasem można iść wyprostowanym, czasem trzeba się czołgać, raz schodzi się po drabinie, a kiedy indziej przeciskasz się przez skały. Warunki niczym nie przypominają kopalń europejskich: brak jest wind, szybów wentylacyjnych, światła, komór bezpieczeństwa itd. Górnicy zarabiają dobrze, ale dłużej niż 20 lat pod ziemią mało który tu przeżył. A pracują bardzo ciężko, często 24h pod rząd, bez wychodzenia na powierzchnię, bez jedzenia, żując tylko liście koki. Wg. mojego przewodnika w ciągu ok. 400 lat działania kopalni zginęło tu aż 8 mln ludzi. Górnictwo w Boliwii ponoć nie podlega żadnym regulacjom prawnym, toteż bezpieczeństwo i zasady BHP są na poziomie średniowiecza. Bo czyż w regulowanej kopalni pozwoliliby nam odpalić laskę dynamitu 🙂 ?

Titicaca I 26-29.05.2012

Jezioro Titicaca I 26-29.05.2012

Puno oraz Islas Flotantes, Peru: 26.05.2012 – 28.05.2012

Copacabana oraz Isla del Sol, Boliwia: 28.05.2012 – 29.05.2012

Jezioro Titicaca, największe wysokogórskie jezioro świata wydaje się nie mieć końca, wygląda raczej jak morze, a nie jak jezioro. Od lat ludność miejscowa zamieszkiwała na wyspach, które tworzyli z bloków ziemnych i słomy.

Poszliśmy do portu w mieścinie Puno i za 10 soli wykupiliśmy 4- godzinną wycieczkę na najbliższe wyspy. Cała konstrukcja ma3 metrygłębokości i aby nie odpłynęła, zakotwicza się wyspę przy pomocy eukaliptusowych pali ze wszystkich stron. Miejsce jest bardzo turystyczne, zarządca jednej wyspy tłumaczył nam, jak to ludzie żyją z rybołówstwa i myślistwa, jednak aktualnie chyba turystyka jest ich głównym źródłem utrzymania. Kupiliśmy kilka prostych wyrobów, które potencjalnie sami wyprodukowali.

Załoga naszego stateczku składała się prawie z samych Peruwiańczyków. Jedna Peruwiańska turystka pochodząca z Limy, z którą się zakumplowaliśmy, nakreśliła nam bardzo smutny obraz związków damsko-męskich w Peru. Mimo, że jest to tak wierzący, katolicki kraj, większość par żyje na kocią łapę i niestety na porządku dziennym są sytuacje, w których kobieta zachodzi w ciążę, a mężczyzna wtedy ją porzuca. Zdrady są nagminne, głównie po stronie samców, a „maczyzm” wszechobecny. Jeśli tylko mężczyznę na to stać, to woli aby kobieta została w domu i nie pracowała by mieć nad nią większą kontrolę. Bicie żony jest rzeczą powszechną. Żona może zgłosić ten fakt na policję, ale wtedy zamkną jej męża na jedną noc, a potem wypuszczą bez żadnych konsekwencji. Bojąc się, że sama na siebie nie zarobi i nie wykarmi dzieci, kobieta tkwi przy bijącym czy zdradzającym mężu całe życie. I nie są to sporadyczne przypadki na wsiach, ale według naszej rozmówczyni, tak wygląda sytuacja również w dużych miastach, w całym Peru. Twierdziła, że Peruwiańczycy są dość kochliwi i lubią skakać z kwiatka na kwiatek.

Wracając do jeziora Titicaca, bardziej dostrzegliśmy jego piękno nocując na wyspie Słońca- wyspie, na której urodziło się słońce (już po przekroczeniu granicy, po stronie boliwijskiej). Sama wyspa jest bardzo urokliwa, idealna na krótsze i dłuższe spacery. Tutaj usiedliśmy na kolację w lokalnej restauracyjce. Łącznie zeszło się tam dziesięcioro turystów. Właściciele knajpy- starsze, boliwijskie małżeństwo, biegało jak w ukropie aby obsłużyć tak wielką klientelę. Lokal na wszystkich ścianach posiadał wielkie okna więc byliśmy świadkami jak co chwilę nasz gospodarz biegał do sklepu15 metrówdalej po brakujące produkty. Czekaliśmy na jedzeni lata świetle, w których gospodarz zrobił dziesięć kursów do sklepu obok, głównie po wina.

Po kolacji sami udaliśmy się do sklepiku po wino. W sklepie siedział leciwy Boliwijczyk, który poinformował nas, że jeżeli chcemy mieć bezpieczną podróż i nie połamać nóg, powinniśmy złożyć ofiarę z liści koki i odrobiny wina dla matki Ziemi- czyli Pachamama. Obiecaliśmy, że tak uczynimy.

Po przebudzeniu przypomnieliśmy sobie o Pachamamie i złożyliśmy jej ofiarę, ale w wersji polskiej- położyliśmy na ziemi liście koki i polaliśmy je wódką Sobieski. Potem odbył się rytualny taniec i bezpiecznie wróciliśmy łódeczką na stały ląd, do Copacabany.