Archiwa blogu

Champasak i powrót do Wietnamu I 1 – 4.03.2012

Champasak i Pakse, Laos: 01.03.2012 – 03.03.2012

Pleiku i Saigon, Wietnam: 03.03.2012 – 04.03.2012

Nauczeni doświadczeniem by nie brać więcej mini vana, zdecydowaliśmy się wrócić do Vientiane kajakami. Brzmi to trochę szumnie, gdyż sama spływ trwał 3 godziny z lunchem, a reszta to jazda tuk tukiem w maksymalnym piachu, ale i tak nam się podobało.

Na samym początku przewodnik spytał się naszej ok. 16-sto osobowej grupy czy umiemy pływać kajakiem. Wszyscy chóralnie odpowiedzieli, że jasne, że tak. Ruszamy więc kajakami wolno płynącą rzeką i przy pierwszym uskoku prawie wszyscy lądują w wodzie. Ale musiał mieć z nas ubaw pan przewodnik! Z naszej szóstki tylko Kasia z Pawłem się niewykopercili, skubani;)

Z Vientiane nocnym autobusem (piękny egzemplarz, cały w boazerii, niczym ekskluzywny jacht) przedostaliśmy się do Pakse, a stamtąd tuk tukiem do Champasak- cichej, śpiącej i opuszczonej wioski. Wypożyczyliśmy rowery i w czterdziestostopniowym upale, umorusani piachem spod kół, dojechaliśmy do świątyni Wat Phu. Świątynie są z tego samego okresu co Angkor w Kambodży, tylko o wiele mniejsze i strasznie zniszczone. To był nasz ostatni wieczór w szóstkę, poszliśmy spać późno.

Nad ranem pożegnaliśmy Kasię, Anię, Agę i Pawła (aż nam się łezka zakręciła w oku), którzy ruszyli na południe Laosu, a my łódką, której silnik parokrotnie odmawiał posłuszeństwa, przedostaliśmy się do Pakse. W Pakse nocleg i autobus do Attapeu i dalej granicy w Bo Y. Na granicy kontrolował nas Wietnamczyk, naturszczyk w zawodzie. Nie spodobała mu się nasza wiza, której termin upływał za trzy dni. Nie mógł zrozumieć po co przyjeżdżamy do Wietnamu tylko na 3 dni i jak w tym czasie zdążymy wrócić do dalekiej Europy (już nie wnikaliśmy, że tam nie jedziemy). Długo tłumaczyliśmy, że już byliśmy wcześniej w Wietnamie, co widać przecież w paszporcie, a teraz wracamy bo z Wietnamu mamy lot. Kontroler raczej nie rozumiał angielskiego więc wykonał kilka telefonów do przełożonych. W końcu przekonało go słowo „sky” i uwierzył nam, że stąd wylatujemy, a nie będziemy jechać lądem do Polski. Noc spędziliśmy w Pleiku i po godzinnym rannym locie znów znaleźliśmy się w Sajgonie.

Reklama