Archiwa blogu

Ach, ta Argentyna!

Argentyna, czerwiec i lipiec 2012.

Musimy na chwilę wrócić do  Argentyny.

Nie chcemy by ten wpis zabrzmiał źle i że Argentyna nam się nie podobała. Wręcz przeciwnie, kraj przecudnej urody, ludzie otwarci, rozmowni i do rany przyłóż. Niemniej jednak kilka kwestii sprawia, że jest to kraj niełatwy do życia. Poniżej przedstawiamy zaledwie namiastkę spraw, na które zwróciliśmy uwagę. Do rzeczy:

Powierzchnia 2.767 tyś km2 (ósmy kraj na świecie), ludność 40 mln, surowce naturalne w dużych ilościach: ropa naftowa, gaz ziemny, złoto, srebro, węgiel, ołów, cynk, żelazo, uran itd. oraz ogromne tereny uprawne, w latach 1890-1930 jeden z dziesięciu najbogatszych krajów świata, ale… ale liczne kryzysy gospodarcze/ walutowe oraz wszechobecna korupcja wciąż popychają ten kraj wstecz.

Jaka jest inflacja w Argentynie? Nikt tego nie wie, gdyż oficjalne dane zdają się nie pokazywać prawdy. Jaka jest w rzeczywistości mówią sami Argentyńczycy. Wczoraj masło podrożało o 20%, w zeszłym miesiącu mate podrożało dwukrotnie itd. Ceny biletów autobusowych ciągu 2 lat zdrożały dwu lub trzykrotnie, wejście do parku narodowego Iguazu również ponad dwukrotnie w ciągu 2 lat, a po stronie brazylijskiej jedynie o 10%. Jak to się dzieje? Kiedy jakaś wpływowa grupa społeczna czegoś chce, idzie na ulice protestować. I co? I dla przykładu „camioneros” (czyli pracownicy transportu ciężarowego) w maju/ czerwcu dostali 25% podwyżki. Kto za to płaci? Ceny w sklepach niektórych produktów od razu zdrożały. Ale kierowcom jest nadal mało, gdyż te 25% zostało opodatkowane na zasadach ogólnych, a ich zdaniem nie powinno tak być. Jak usłyszeliśmy od przedstawicieli tej grupy:

– Dlaczego my mamy płacić podatki? Niech płacą inni, my nie powinniśmy. Jesteśmy za biedni – w rzeczywistości poznani przez nas kierowcy zarabiają ok. dwukrotność polskiej średniej krajowej.

Ludzie nie buntują się, gdyż w ich kontraktach jest adnotacja o rocznej waloryzacji wynagrodzenia o wskaźnik inflacji.

W związku ze światowym kryzysem Argentyna broni swojej gospodarki. Jak? Zakazując importu. Prowadzi to do sytuacji, że brakuje im części do produkcji np. samochodów, przez co fabryki wstrzymują produkcję. Również od około 3 miesięcy mieszkańcy Argentyny nie mogą wymieniać peso na inne waluty. Oficjalny kurs jest sztucznie zaniżony o ok. 30%.  Na czarnym rynku za 1 dolara dostaniemy minimum 5,5 peso, a w kantorze/ banku/ bankomacie 4,5. Jeśli pojedzie się na przykład do Paragwaju to można wymienić dolary amerykańskie na guarani paragwajskie, a je dalej na peso argentyńskie. Kurs takiej kombinowanej wymiany to 5,8 peso argentyńskiego za 1 $. Przebitka o ok. 30%.

Gdziekolwiek się nie pójdzie w Argentynie, wszyscy mówią o korupcji na niespotykaną skalę. Nie jest tajemnicą, że rodzina Kirchnerów (m.in. Cristina – obecna pani prezydent, czy ś.p. Nestor, były prezydent kraju) posiada ogromny majątek. Słyszeliśmy że w Patagonii mają niewyobrażalne ilości ziemi, w samej małej miejscowości El Calafate 3 domy. Import – eksport ropą naftową jest kontrolowany przez firmy należące do tej rodziny. Z kolei już w Urugwaju słyszeliśmy historię z pierwszej ręki, iż rodzina Kirchnerów działa jak mafia. Pani Prezydent lubi ubierać się w eleganckie i bardzo drogie ubrania. Często zagląda do jednego sklepu, w którym wybiera sobie najdroższe torebki. Nie płaci jednak za nie, a w zamian właściciel sklepu nie musi odprowadzać podatków. Proste. Generalnie większość polityków u władzy jest bardzo bogata, kontrolują wiele branż w kraju poprzez swoje firmy, np. firmy przewozowe do nich należą, a ceny są odgórnie ustalane. W innych branżach też istnieją zmowy cenowe. Przetargi są ustawiane. Dla przykładu słyszeliśmy historię jednej miłej pani, która chciała kupić ziemię w Puerto Madryn. Skompletowała wszystkie (a jest to bardzo biurokratyczne państwo) dokumenty znacznie przed terminem i okazało się, że już się przetarg skończył i nie przyjmują więcej oferentów.

Dziwiliśmy się, co na to prasa? Jednak słyszeliśmy, że obiektywne media nie istnieją w Argentynie. Większość mediów jest również kontrolowana przez bogaczy będących politykami lub współpracujących z nimi.

Ale jak to się dzieje, że te same osoby ciągle są na szczytach władzy? Dlaczego Cristina Kirchner ponownie wygrywa wybory prezydenckie?

Powodów jest kilka.

1. Naszym zdaniem głównym są niesamowite umiejętności oratorskie i populistyczne pani prezydent. Odwraca się uwagę społeczeństwa od bieżących problemów dokonując zabiegów propagandowych. Ostatnim takim była nacjonalizacja koncernu naftowego YPF, czyli w rzeczywistości wywłaszczenie większościowego akcjonariusza, hiszpańskiej firmy Repsol. Spotkało się to z ogromnym aplauzem Argentyńczyków. Kolejnym wszechobecnym przykładem są wyspy Falklandy, tu nazywane Malwinami. Wyspy są położone 500 km od lądu argentyńskiego, odkryte i zamieszkane przez Anglików. Argentyna od lat rości sobie do nich prawa, a w 1982 trwała nawet dwumiesięczna wojna o nie pomiędzy Argentyną i Anglią. Nie wchodząc już w szczegóły, ostatnio znowu odżyła dyskusja na temat „powrotu wysp do macierzy”, czyli do Argentyny. Próbowaliśmy zrozumieć, dlaczego Falklandy powinny należeć do Argentyny, skoro nie ma tam rdzennej ludności argentyńskiej oraz od zawsze były zamieszkane i ochraniane przez Anglików (z krótką przerwą w XVIII wieku, kiedy to należały do Francji a następnie do Hiszpanii)? Usłyszeliśmy parę wyjaśnień. Ale żadne nas nie przekonało. To że blisko, że jest na liście miejsc do dekolonizacji, że są połączone podwodnym lądem z Argentyną. Jednak najczęściej nie było żadnej argumentacji, tylko emocjonalne stwierdzenia że „Malwiny zawsze były, są i będą argentyńskie”. Wydaje nam się, że to jest właśnie główne wytłumaczenie tej sytuacji: emocje. To na nich gra pani prezydent, podburzając ludzi przeciwko zewnętrznemu wrogowi i tym samym poprawiając swoje notowania wyborcze, jako prawdziwej patriotki.

2. Akcje społeczne przed wyborami są zakrojone na szeroką skalę. Najbiedniejsi dostają zapomogi, podnosi się minimalne wynagrodzenie, biednym buduje się domy z dykty, zamrażane są ceny transportu itd. Od razu po wyborach wszystko drożeje, a o biednych politycy zapominają.

3. Na górze istnieje klika powiązanych ze sobą osób, przez którą nie da się przebić.

4. Nikt nie wierzy, że nowi ludzie coś zmienią, bo „przecież wszyscy kradną”.

  P.S.

W Argentynie nadal część ludzi wierzy, że śmierć wcześniejszego prezydenta, męża Cristiny została sfingowana. Mają na to dowody, m.in. takie, że trumna była za mała. Nestor Kirchner miał udawać swoją śmierć aby uniknąć zapłacenia zaległego podatku katastralnego od posiadanych niezliczonych włości. O dziwo te długi nie przeszły na jego żonę…

Reklama

Iguazu I 12 – 14.07.2012

Puerto Iguazu, Foz do Ignacu i parki narodowe Iguazu po obu stronach granicy: 12.07.2012 – 14.07.2012

Obejrzeć wodospady Iguazu po stronie argentyńskiej czy brazylijskiej? Większość turystów poleca stronę argentyńską jako tę piękniejszą. Nie mogliśmy się zdecydować i poszliśmy tu i tu.

Wodospadow jest az 275, wysokoscia siegaja 80 m, a ich huk ponoc slychac w promieniu 20 km.  Iguazu cataratas uwazane sa za jeden z siedmiu naturalnych cudow swiata.

Strona argentyńska jest dużo bardziej rozbudowana, z licznymi ścieżkami, kolejno podchodzi się do oddzielnych wodospadów i oglada je z roznych poziomow. Kolosalne wrażenie robi najdalszy punkt zwiedzania – gardziel diabła. Po stronie brazylijskiej natomiast podziwia się panoramę i lepiej widać ogrom tego cudu na skalę światową. Oba widoki stawiamy na równi, oba są cudowne, oceńcie sami.

Strona argentynska (gardziel diabla):

http://youtu.be/iGA3a5DyvLg

Strona brazylijska:

http://youtu.be/UvNHtZqfjD8

W stolicy tanga I 1 – 3.07.2012

Buenos Aires: 01.07.2012 – 03.07.2012

„Chcę jeszcze raz pojechać do Europy

Lub jeszcze dalej do Buenos Aires

Więcej się można nauczyć podróżując

Podróżować, podróżować jest bosko”

Maanam

 

Wmawialiśmy sobie, że jest bosko, podśpiewując tę piosenkę na pustkowiu, w deszczu, kiedy żadne auto nie chciało się zatrzymać. Przerywaliśmy tylko czasem, na moment, aby porzucać mięsem.

Jednak gdy dojechaliśmy do Buenos, zaczęło być naprawdę bosko. Ciężko stwierdzić co takiego ma w sobie to miasto, że dech zapiera. Nie chodzi przecież o monumentalne budynki przypominające centrum Madrytu, ani o szerokie aleje i pchli targ, gdzie w weekend można podpatrzeć tancerzy tango, ani też o niebieskie, słoneczne niebo, zresztą trafiliśmy raczej na zachmurzone. Buenos żyje pełnią życia, buzuje i kotłuje. Temperamentni Argentyńczycy raz się kłócą i nienawidzą, a zaraz kochają, ale nie wyglądają na obojętnych czy otępiałych przedłużającą się zimą. Wydaje się, że żyją nocami, patrząc jak zasiadają do kolacji o 23.00. Możnaby zostać tu dłużej aby chłonąć tę energetyzującą atmosferę.

Mieliśmy szczęście spotkać się tutaj z Izą. Zabrała nas do najstarszej kawiarni „Cafe Tortoni”, gdzie spróbowaliśmy popularnego napoju „submarino”. Jest to kawałek czekolady w kształcie łodzi podwodnej, którą zatapia się w gorącym mleku, otrzymując gorącą czekoladę. Potem, w piwnicach kawiarni oglądaliśmy pokaz tango przy akompaniamencie kwintetu. A dalej Iza zabrała nas do dzielnicy la Recoleta na pyszne steki. Nie dziwimy się, że na razie osiadła w tym mieście, sami byśmy tu chętnie zostali, no może gdyby nie Cristina.. ale o tym kiedy indziej.

Dzienniki autostopowe I 25 – 30.06.2012

Rio Gallegos, Puerto Madryn, San Antonio Oeste, Bahia Blanca: 25.06.2012 – 30.06.2012

Ostatnią europejską zimę spędziliśmy głównie na plaży w Indiach i Tajlandii. Tęskniliśmy za śniegiem i „szczęśliwie” udało nam się trafić na zimę w Ameryce Południowej. Postanowiliśmy to wykorzystać i pojeździć trochę na nartach w argentyńskim kurorcie Bariloche. Plan już był, ceny ski-passów i hosteli ogarnięte, nawet ustaliliśmy wspólny termin z poznanymi w Boliwii Brazylijczykami. Niestety zamknęli drogę 40 (Ruta 40), która prowadziła bezpośrednio do argentyńskiego kurortu. Jedyna otwarta trasa na północ prowadzi wzdłuż wybrzeża atlantyckiego i dojazd stamtąd do Bariloche i z powrotem oznacza  nadłożenie ok. 800 km… Bliżej nam już będzie z Warszawy do Zakopanego. Uznaliśmy, że zamiast nart zobaczymy wieloryby.

Opłaty za przejazdy w Patagonii są drakońskie, mimo że benzyna jest dwukrotnie tańsza niż w Polsce. Firmy przewozowe, należące m.in. do polityków wysokich szczebli, utrzymują zmowę cenową i głową muru nie przebijesz. Dlatego pozostał nam autostop. Pierwszą próbę podjęliśmy w el Calafate. Po 3 godzinach stania na mrozie przy nieustającym śniegu w końcu udało nam się zatrzymać… autobus i z przesiadką po zaledwie 28 godzinach dotarliśmy do Puerto Madryn.

Tutaj w okresie od czerwca do grudnia bawią wieloryby. Wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy20 km do zatoki el Doradillo, gdzie można je podziwiać z brzegu, za darmo. Przez całą drogę towarzyszyły nam pieski małe dwa, które opuściły schronisko by popatrzeć z nami na wieloryby. Walenie podpływają bardzo blisko brzegu, znajdowały się  zaledwie 15 metrówod nas. Wydawały różne wielorybie dźwięki, a nad nimi fruwały ptaki próbujące podjeść trochę planktonu z ich grzbietów. Wieloryby żyją do 80 lat i osiągają rozmiary do17 metrówa wagę do 30 ton. Mieliśmy szczęście podziwiać kilkanaście wspaniałych okazów. Pieski dzielnie pokonały z nami drogę powrotną, a w nagrodę otrzymały po kanapce z kiełbasą.

Z Puerto Madryn znów próbowaliśmy szczęścia „haciendo dedo” (łapiąc stopa). O dziwo, w takiej Australii, gdzie łapanie stopa jest nielegalne, kierowcy bardzo często się zatrzymują i na uczęszczanych trasach nie czeka się dłużej niż pół godziny, a w Argentynie trzeba mieć mnóstwo czasu i cierpliwości. Czekaliśmy długo, ale warto było gdyż zakumplowaliśmy się z kilkoma kierowcami Tir-ów, którzy jedną ręką prowadzili auto, a drugą gotowali na kuchence mate. Rozmów na trasie 800 km mieliśmy wiele; o rodzinie, o pracy i płacy i oczywiście o kobietach. Kobiety to w ich oczach zło konieczne; niezrozumiałe istoty, którym zawsze coś nie pasuje, szukające pretekstu by wiercić człowiekowi dziurę w brzuchu. Ciężko bez nich żyć, ale nie można dać sobie wejść na głowę, tym bardziej, że na jednego Argentyńczyka w tym regionie przypada 10 kobiet więc jak to ujęli: „ nie to babsko to inne się znajdzie, zaraz za rogiem”.

Jednego dnia skończyliśmy naszą trasę  z kierowcą Tira na rozdrożu dróg. Zrobiło się już ciemno i nikt nie chciał nas zabrać. Znaleźliśmy więc na mapie najbliższe miasteczko leżące 8 kmod skrzyżowania do którego podwiózł nas pewien staruszek. Nie posiadaliśmy już namiotu, którego pozbyliśmy się myśląc, że już nam się nie przyda. Miasteczko San Antonio del Oeste nie widniało w naszym przewodniku. Szukaliśmy noclegu, ale miasto nie jest przygotowane na odwiedziny plecakowiczów i posiada jedynie hotele (zresztą o opłakanym standardzie). Zeszliśmy po nocy całe miasto i nie znaleźliśmy nic, na co byłoby nas stać. Błądząc po mieście trafiliśmy na spotkanie duszpasterskie, które gromadzi się tylko raz w tygodniu. Trwało kazanie dotyczące pomocy bliźniemu; jak należy wejść w jego skórę aby odgadnąć co go trapi i jak można mu pomóc. Po tym kazaniu wierni nie mieli wyjścia i wszyscy ruszyli nam z pomocą, a siostry zakonne użyczyły nam schronienia. Fakt, że pochodzimy z ziemi Jana Pawła II ewidentnie działał na naszą korzyść.

Kolejnego dnia wylądowaliśmy w innej nieturystycznej miejscowości Bahia Blanca, gdzie zostaliśmy ugoszczeni w hotelu robotniczym. W tym całkiem przyjemnym mieście ponownie (po południowej Patagonii) spotkaliśmy naszego ulubionego, niesamowicie pozytywnego, roześmianego i często rozmawiającego ze samym sobą Kolumbijczyka, podróżującego po Ameryce Południowej już ze 2 lata. By zarobić na dalszą wędrówkę dzierga paciorki i bransoletki, które sprzedaje w ciągu dnia, a nocki spędza głównie na dworcach, w autobusach lub czasem w hostelach. Z niewiadomych przyczyn na razie nie może wrócić do kraju gdyż „sprawy się skomplikowały”. Nie używa FB, maila, nie posiada telefonu ani nawet aparatu fotograficznego. Jego torba mieści ok. 30 litrów bagażu, a znaczną jej część zajmuje ogromna Biblia, która służy „do przechowywania różnych rzeczy”. Pamiętamy jak w El Calafate tłumaczył nam, że jedzie na studia do Buenos Aires. Gdy go ponownie spotkaliśmy po paru dniach zmienił zdanie i twierdził, że pojedzie do Brazylii i poczeka tam na mundial (który odbędzie się dopiero za 2 lata), a studia zacznie już po mundialu. Mężczyzna również zmiennym jest.

koko koko w lodowej krainie I 22 – 25.06.2012

Rio Turbio, El Calafate, Argentyna : 22.06.2012 – 25.06.2012

Po czym poznać, że znowu jesteśmy w Argentynie? Po strajkach. Jak coś się komuś nie podoba to wychodzi na ulicę i najczęściej blokuje drogę. Dla przykładu, niedawno kilku chłopaczków aplikowało o przyjęcie ich do pracy w dobrze prosperującej kopalni. Niestety, nie zostali przyjęci. Co zrobili? Zablokowali drogę wyjazdową z miasta pokazując, jaki ten świat jest niesprawiedliwy…

Chcieliśmy z chilijskiego Puerto Natales przedostać się do argentyńskiego El Calafate. Autobusy bezpośrednie zostały jednak wstrzymane na skutek awarii. Pozostało nam przebić się na stronę argentyńską i stamtąd próbować złapać kolejny autobus. Dojechaliśmy do Rio Turbio w Argentynie i tam utknęliśmy gdyż nikt nie miał benzyny na skutek strajków ciężarówek. Opustoszałe, zaśnieżone Rio Turbio z informacją turystyczną zamkniętą na cztery spusty wydało nam się mało przyjazne i postanowiliśmy szukać szczęścia łapiąc stopa. Była z nami 50-letnia Chilijka, którą poznaliśmy w naszym hostelu. Marcin pomagał nosić jej olbrzymie, wypchane do granic wytrzymałości torby – sztuk pięć. Chilijka, gdy się dowiedziała, że zamierzamy łapać stopa, poprosiła byśmy jej nie zostawiali samej i oznajmiła, że też chce iść z nami. No dobrze. Idziemy więc na obrzeża miasta w trójkę plus nasze dwa plecaki i pięć ogromnych toreb Chilijki, zastanawiając się kto zechce wziąć taki majdan.

Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu gdyż Chilijka wpadła na pomysł, że znajdzie taksówkarza, z którym spróbuje wynegocjować dobrą cenę. My w tym czasie stoimy jak te głupki na skrzyżowaniu, a śnieg pada i pada. Mamy jakieś dziwne uczucie, że jesteśmy obserwowani. Z okna naprzeciwko patrzy na nas dwóch chłopaków, po chwili jeden schodzi i zaprasza nas do siebie do biura na mate i kawę. Chcemy się ogrzać więc wchodzimy. A w środku znajduje się lokalna radiostacja – „Radio Turbio”. Dwójka Polaków to mega wydarzenie więc przeprowadzają z nami wywiad na żywo; „jak tu się znaleźliśmy, czemu zwiedzamy rzadko odwiedzane Rio Turbio (ukrywamy fakt, że wcale tu nie chcieliśmy wylądować), kim jesteśmy dla siebie. Małżeństwem? Świeżo po ślubie? Que lindo (jak pęknie!)”.

Opowiadamy, że bardzo chcemy dostać się do El Calafate, ale nikt nie ma benzyny. Nasi uprzejmi Argentyńczycy ogłaszają komunikat, że jeżeli ktokolwiek ma benzynę i jedzie do El Calafate to niech zabierze nas, dwójkę turystów z tak odległego kraju. Czekamy na odzew, patrząc gdzie nasza Chilijka.

Podchodzi do nas radiowy muzyk:

– Słuchajcie, może puścilibyśmy jakąś polską piosenkę. Czy macie w Polsce takiego Rickiego Martina albo coś wpadającego w ucho?- pyta się nas

Chwila zastanowienia. Rickiego Martina akurat nie mamy, ale za to…:

– Mamy taką piosenkę na czasie, nazywa się „Kokokoko euro spoko” gdyż teraz organizujemy Euro w Polsce, razem z Ukrainą

– „Koko, że jak”? Możecie nam to zapisać, sprawdzimy w internecie.

Chłopaki szukają i po trzech minutach puszczają w eter „Kokokoko”, tłumacząc słuchaczom, że Polska organizuje Euro. Chyba wpadło im w ucho bo zaczynają podśpiewywać pod nosem, co widać tu:

http://youtu.be/B3lgVhXb7JE

Dajemy im w podzięce za komunikat szalik Polski, który przejechał z nami pół świata. Wieszają go na honorowym miejscu. W zamian dają nam mini flagi Argentyny do przypięcia na klacie.

Przybiega nasza Chilijka. Z wypiekami na twarzy oznajmia nam, że znalazła transport do El Calafate. Dogadała się z jednym taksówkarzem, że zawiezie nas w zamian za jej aparat fotograficzny plus opłatę od nas w wysokości biletu autobusowego. Potwierdzamy czy na pewno chce stracić swój aparat, odpowiada nam, że z biegiem lat rzeczy materialne przestały mieć dla niej znaczenie. Jedyne czego pragnie, to jak najszybciej dojechać do męża, do Calafate.

Żegnamy się więc z chłopakami z radia i wsiadamy do taksówki. Częśc toreb wrzucamy do bagażnika, a część upychamy między nas. Prosimy by taksówkarz włączył radio Turbio. Nastawia odpowiednie fale, a w radiu znów rozbrzmiewa:

http://youtu.be/1a0SUEAmFiY

Chilijka podłapuje i też zaczyna gdekać. Dopytuje się nas co to znaczy. Jakby to wyjaśnić?

– Czy znasz dźwięk, który robi kura?- pytamy- W Polsce kura mówi „koko”.

– A co to ma wspólnego z Euro?- pyta Chilijka

Słuszne pytanie.

– No nic, ale „koko” przedstawia naszą kulturę, naszą polskość bo przedstawia kurę- sami nie wierzymy co za bzdury wygadujemy- generalnie chodzi o to, że „piłka leci gdzieś wysoko i ogólnie jest wszystko spoko”- tłumaczymy jej zawiłości polskiego folkloru.

Po 200 km dojeżdżamy do El Calafate.

W Calafate podziwiamy lodowiec „Perito Moreno” w parku narodowym Los Glaciares. Jest on ogromy,: ma aż 60 m wysokości, 14 km długości i 6 km szerokości. Co jakiś czas odłamują się od niego całe bloki lodu, którym towarzyszy niesamowity huk. Jeden raz łamie się coś w środku, nie widzimy gdzie dokładnie, ale hałas jest tak ogromny, że przez głowę przemyka myśl o natychmiastowej ewakuacji. Pod lodowcem spotykamy parę Francuzów, których poznaliśmy w Sydney, gdy próbowali sprzedać swoje auto na giełdzie w ciemnym i depresyjnym garażu. Znów utwierdzamy się w przekonaniu, że świat jest bardzo mały. Tak mały, że być może jakiś Polski turysta przejeżdżając przez Rio Turbio usłyszy w radio „Kokokoko”….

Na winnym szlaku I 12 – 14.06.2012

Mendoza, Maipu: 12.06.2012 – 14.06.2012

Pierwszą rocznicę naszego ślubu obchodziliśmy w niesamowicie romantycznych okolicznościach – autobusie jadącym z Cafayate do Mendozy. Przesiadka następowała w handlarskim mieście Tucuman, gdzie mieliśmy 2 godziny na świętowanie. Za krótko na porządnego steka więc poradziliśmy się miejscowych co tu można przekąsić. Wybór padł na „empanadas”. „Empanadas”, serwowane również w Hiszpanii, to rodzaj pieroga o kruchym cieście z farszem, którego się nie gotuje czy smaży jak w Polsce, tylko piecze. Empanady z Tucuman nazywane są pieszczotliwie „empanadas de piernas abiertas”, czyli pierogi z otwartymi nogami. Farsz jest tak soczysty, że jedząc je trzeba stanąć w rozkroku aby sos ściekał między nogami, a nie na ubranie. Najsmaczniejsze są te nadziewane kurczakiem z dodatkiem cebuli i jajka, ale są też wersje z żółtym serem czy warzywami. Mniami!

Gdy dotarliśmy do Mendozy poszliśmy oczywiście zjeść porządną sztukę mięcha z wieloma warzywnymi dodatkami, a na deser każde dostało swój ulubiony przysmak – odpowiednio lody i naleśniki. Naleśniki były nadziewane „dulce de leche” – mlekiem kandyzowanym, które rządzi w Argentynie (a jak się potem dowiedzieliśmy również w Chile i Brazylii). Mleczkiem smaruje się kanapki na śniadanie, taka bomba kaloryczna na dobry początek dnia, a później można wypić kawę zagryzając tradycyjnymi ciasteczkami „alfajores”- przekładanych dulce de leche, a jakże. Może w końcu uda nam się przytyć na kandyzowanym mleczku… Z kolei lody są w Argentynie wyborne, pewnie ze względu na dużą liczbę włoskich imigrantów.

Samo miasto Mendoza jest bardzo przyjemne. Dużo tam kolonialnych budynków. Klimat przypomina średniej wielkości miasto hiszpańskie lub włoskie, bardzo ładne.

Aż 70% win produkowanych w Argentynie pochodzi z regionu Mendozy. Niedaleko pod miastem, w Maipu, można podziwiać liczne winnice i za niewielką opłatą degustować lokalne wyroby. Udaliśmy się tam z poznaną Joasią, Nowozelandką o polskich korzeniach. Winnice są oddalone od siebie o kilka kilometrów więc najciekawiej i najłatwiej zwiedza się je na rowerze. Gdy płaciliśmy za rowery młoda Argentynka z wypożyczalni dała nam następujące instrukcje:

– trzeba jeździć w kasku

– trzeba oddać rower do 19.00

– nie wolno uciekać przed policją.

Zdziwiliśmy się na to ostatnie przykazanie, wtedy nam wytłumaczyła:

„Wy, gringos boicie się policji, zupełnie niepotrzebnie. Nasza policja patroluje tutejsze drogi by chronić turystów więc nawet jak jesteście pijani po winie to się nie martwcie, policja was będzie eskortować by nic wam się nie stało. Ja to wszystkim tłumaczę, a potem jak policja kogoś pijanego chce zatrzymać by mu pomóc to ten ucieka w pole. Nie róbcie tak proszę, dla waszego dobra”.

Obiecaliśmy, że nie będziemy uciekać w pole przed naszymi nowymi przyjaciółmi- argentyńskimi policjantami i ruszyliśmy opijać się winem. Dziwne, że produkcję wina w Argentynie rozpoczęli dopiero Hiszpanie i Argentyna nie posiada żadnego własnego szczepu, wszystkie szczepy i ich nazwy pochodzą z Europy: Hiszpanii, Francji, Włoch.. Zdziwiła nas bardzo jedna winnica, najstarsza w regionie, należąca do rodziny Tomaso. Tutaj wino leżakowało w betonowych zbiornikach, wyłożonych od środka żywicą miodową. Aktualnie nie używają już tej metody, może lepiej bo wino z betonem jakoś nie idzie w parze. Generalnie wino leżakuje w dębowych beczkach sprowadzanych z Francji i Stanów Zjednoczonych, gdyż południowoamerykańskie drewno nie nadaje się do fermentacji.  Próbowaliśmy różnych szczepów, takich jak „Malbec”, „Cabernet Sauvignon” czy „Shiraz”. Smakowały nam, ale nie rzuciły nas na kolana. Daleko nam do kiperów, ale wina francuskie czy australijskie dużo bardziej przypadły naszym kubkom smakowym. Bardziej od wycieczek winnych spodobała nam się degustacja wyrobów oliwnych (oliwy, pasty oliwne) i likierów (najlepszym likierem był absynt). Lekko się wstawiliśmy, ale przyjaciele policjanci nas nie zatrzymali 😉

Bienvenidos a Argentina I 7 – 11.06.2012

Salta: 07.06.2012 – 09.06.2012

Cafayate: 09.06.2012 – 11.06.2012

Przejazd z Boliwii do Argentyny był dla nas ogromną zmianą.

Argentyna jest mieszanką przybyszów z Europy, głównie Hiszpanów i Włochów, ale też Francuzów, Niemców, Chorwatów etc. Nie widzi się już tylu rdzennych mieszkańców co w Boliwii czy Peru. Ludzie ubierają się bardziej europejsko. Nie uświadczysz pięknych plisowanych spódniczek i meloników. Miasta przypominają te w Hiszpanii czy Włoszech, z dużą ilością kolonialnych budynków w centrum i kościołów urządzonych z przepychem. Wysokości też są inne – w Boliwii nie schodziliśmy poniżej2.000 mn.p.m., tu miasta położone są na terenach nizinnych lub na zwykłych wyżynach.

To co nas zachwyciło to otwartość Argentyńczyków, którzy zaczynają konwersację prosto z mostu, a kończą całując cię w policzek, przytulając i żegnając jakbyście znali się od lat. Co prawda nasze pierwsze wrażenia były wręcz odwrotne (w La Quiaca kłótnia z naganiaczem autobusowym a w Salcie ostra wymiana zdań z nadpobudliwym „wydawaczem walizek”, który bez dodatkowej opłaty nie chciał na wydać bagaży), ale szybko zmieniliśmy zdanie.

Jeżeli chodzi o kwestie językowe to argentyński akcent jest niesamowicie charakterystyczny gdyż Argentyńczycy czytają litery „ll” oraz „y” jako „ź”. W Boliwii i Peru słyszeliśmy czystszą formę kastylijskiego, co prawda z olbrzymią ilością zdrobnień w Boliwii. Życie nocne kwitnie i ciężko zjeść kolację przed godziną 20-21. Na imprezy wychodzi się o 1- 2 w nocy, jeszcze później niż w Hiszpanii.

Naszym pierwszym przystankiem w Argentynie była Salta – 600 tys. miasto pełne wdzięku, z głównym placem Plaza de 9 de Julio. Udało nam się obejrzeć w hostalu mecz Polski z Grecją. Przysiadł się do nas Francuz, Paul, który wspierał Obraniaka oraz Niemiec, który też musiał nam kibicować :). Potem poznaliśmy holenderską dziewczynę Paula i wspólnie wspięliśmy się na wzgórze Cerro San Bernardo. Wieczorem Francuz, jako znawca tematu, dyrygował wspólnemu gotowaniu steków i makaronu. W naszym hostelu mieszkała cała grupa studentek argentyńskich o przekroju wiekowym 21-55 lat, które przyjechały do Salty na konferencję dot. turystyki. Argentynki robiły sobie sesje zdjęciowe z wszystkimi obcokrajowcami, szczególnie chłopakami. Zdjęcia miały ponoć służyć do referatów na studiach. Potem dziewczyny pokazywały nam regionalne tańce i jak nadeszła odpowiednia pora, czyli 2 w nocy, wyszliśmy na argentyńskie disco. Argentynki, jak chyba lwia część Latynosów, mają taniec we krwi i ruszały się przepięknie, aż miło było na nie patrzeć.

Z Salty pojechaliśmy do miasteczka Calafate, gdzie włoska emigracja daje o sobie znać poprzez liczne lodziarnie i pizzerie. Wieczorem udaliśmy się na spektakl, który miał się odbyć w domu kultury. Czekaliśmy na aktorów jakieś półtorej godziny. Gdy dotarli nieprzygotowani, bez strojów, skończyła nam się cierpliwość i wyszliśmy. Reszta publiki siedziała wytrwale, nie dziwiąc się tym opóźnieniom. Natomiast pani z administracji, gdy pytaliśmy się kilkakrotnie kiedy w końcu rozpocznie się przedstawienie, odpowiadała jedynie „ za momencik, za momencik”.

W Calafate wypożyczyliśmy rowery i wsiedliśmy z nimi w autobus, który zawiózł nas 50 km poza miasto. Stąd ruszyliśmy w drogę powrotną, już pedałując i podziwiając różne ciekawe formacje skalne. Po powrocie załapaliśmy się jeszcze na mszę i procesję z okazji Bożego Ciała. Kościół pękał w szwach, a komunię podawały także kobiety. Bardzo odpoczęliśmy (jakbyśmy mieli od czego;) w sielskim Cafayate.