Delta Mekongu I 7 – 9.02.2012
Wietnam, delta Mekongu: 07.02.2012 – 09.02.2012
W drodze z Kambodży do Wietnamu poznaliśmy emerytowaną Francuzkę i Włoszkę. Obie przez wiele lat działały na rzecz pomocy dzieciom. Francuzka wraz z przyjaciółmi założyła nawet ośrodek dla biednych dzieci na Madagaskarze, w którym zapewniają im opiekę, jedzenie i edukację. Jednak gdy tylko dziewczynki z ośrodka zaczynają być atrakcyjne, w wieku dosłownie kilkunastu lat, uciekają z ośrodka i zarabiają jako prostytutki. Wymusza to na nich rodzina gdyż dzięki „poświęceniu” jednej dziewczynki, całe gospodarstwo domowe ma co jeść. Włoszka wspominała m.in. swój wolontariat w Kalkucie, gdzie jako pielęgniarka opiekowała się małymi dziećmi z domów dziecka. Na samym początku kadra ośrodka poinstruowała ją, że nie może być nad wyraz miła i opiekuńcza wobec dzieci i że nie powinna im nic absolutnie dawać, nawet jedzenia. Dawanie jakichkolwiek podarunków dzieciom sprawia, że te zaczynają kojarzyć obcokrajowców z bezinteresowną pomocą, co tworzy więź zaufania. Niestety w dalszym życiu te dorastające dzieci często trafiają na turystów, którzy nie są bezinteresowni i bazując na ich zaufaniu, z łatwością je wykorzystują.
Francuska i Włoszka przez połowę drogi mnożyły nam przykłady świadczące o zagrożeniu dla dzieci ze strony turystów. Kambodża, którą właśnie opuszczaliśmy jest biednym azjatyckim krajem, w którym prawo w stosunku do dzieci nie jest tak ostre jak w Wietnamie czy tak egzekwowane jak w Tajlandii, dlatego pedofile czują się tam bezkarni. W Kambodży widzieliśmy wiele plakatów przestrzegających turystów przed chęcią wykorzystania dzieci oraz ulotek z telefonami zaufania dla dzieci pokrzywdzonych, niestety takie akcje to jedynie kropla w oceanie.
Ale miało być o Wietnamie…
Po przekroczeniu granicy łodzią dotarliśmy do portowego miasteczka Chau Doc, które jest urokliwe, a traktowane przez turystów głównie jako tranzyt do Ho Chi Minh. Na pierwszy rzut oka Chau Doc przypomniało nam Chiny – znów uliczne stragany sprzedające dosłownie wszystko, szalona jazda na ulicach i bardzo głośne rozmowy. Mamy wrażenie, że Wietnamczycy i Chińczycy dosłownie krzyczą, a nie mówią przez telefon. Słyszeliśmy, że Wietnamczycy są niesamowicie pracowitym narodem. Nie mają wolnych sobót czy niedziel, pracują od rana do nocy z przerwami na jedzenie. Jedyny wolny czas to wietnamski nowy rok , czyli święto tet, kiedy na tydzień wszystkie biznesy są zamykane, a Wietnamczycy balują. W 2012 roku był to 23 stycznia, kiedy jeszcze byliśmy w Tajlandii. Mimo tej ogólnej pracowitości w całym Wietnamie widzimy miejscowych wysiadujących w małych przydrożnych barach i popijających piwko lub mocniejsze alkohole przez cały dzień. Nie ma to jak system socjalistyczny – czy się stoi, czy się leży…
W Kambodży płaciliśmy dolarami, w Wietnamie też to jest możliwe, ale udaliśmy się do bankomatu. Waluta wietnamska przypomina polską przed denominacją- na wstępie bankomat wypluł nam kilka milionów dongów. Już jako bogacze udaliśmy się na typową zupę serwowaną na ulicy o nazwie „pho”. Wracając ze spaceru po mieście trafiliśmy na ceremonię pogrzebową- orkiestra grała pod domem zmarłego, wszyscy byli ubrani na biało- tak jak w Chinach jest to kolor śmierci.
Aby nacieszyć się deltą Mekongu wykupiliśmy dwudniową wycieczkę do Can Tho wraz z nocowaniem u rodziny wietnamskiej, gdyż bardzo nam się spodobała idea „home stay” w Indiach. Z rana zabrano nas do wioski, gdzie żyje khmerska mniejszość z domieszką muzułmańską. Klucząc z innymi turystami między chatkami tych ludzi, czuliśmy się jakbyśmy z buciorami wchodzili w ich życie, a oni sami byli okazami z zoo. Do tego nie kupiliśmy od nich żadnego rękodzieła. Udało nam się natomiast zainteresować dzieciaki grą w kółko i krzyżyk na tyle, że zapomniały o tym, że powinny sprzedawać turystom ciastka i same zaczęły nas uczyć swojej wersji gry, gdzie jest dużo więcej kratek i stawia się kółka na przecięciach linii.
Z wioski zabrano nas na pokaz hodowli ryb. Gdy zobaczyliśmy, w jakich warunkach żyją na kilkunastu metrach kwadratowych, karmione antybiotykami aby przetrwały mimo wzajemnego okaleczania się w ścisku, to uznaliśmy, że rzecznych ryb tu nie tkniemy.
Następnie podzielono naszą wycieczkę na turystów jadących do hotelu i tych jadących do rodziny. Zostaliśmy tylko we dwójkę, w związku z czym nie przydzielono nam taksówki, tylko po motocykliście na łebka, i tak dotarliśmy na miejsce.
Nasza wietnamska rodzina nie była tak uboga jak ta w Indiach. Dom Wietnamczyków składał się z kilku dużych izb oraz kilkunastu chatek nad rzeką… Póki co byliśmy jedynymi gośćmi i mimo naszych prób bliższego poznania, rodzina nas ignorowała tłumacząc na migi, że nie mówi po angielsku. Dali nam za to pyszny lokalny obiad. Wzięliśmy rowery i pojechaliśmy na krótką przejażdżkę. Gdy wróciliśmy, było już więcej turystów, posadzono nas za stołami i kleiliśmy sobie dwa rodzaje sajgonek. Wieczór minął sympatycznie na rozmowach z głową wietnamskiej rodziny, władającą jednak językiem angielskim oraz turystami wszelkiej maści.
Kolejny dzień zaczęliśmy spacerem po okolicy o 5 rano, po czym zabrano nas na pływający market w delcie Mekongu, gdzie hurtownicy zakotwiczają na tydzień i sprzedają jedzenie sklepikarzom z regionu. Potem pokazano nam produkcję klusek ryżowych oraz ogród owocowy. Na koniec wsadzono nas w autobus do Ho Chi Minh, w którym zasnęliśmy jak susły. Strasznie nas zmęczyła ta zorganizowana wycieczka.
- łódka tonie…
- Chau Doc
- sajgonki 🙂
- floating market
- floating market
- kawki, herbatki?
- floating market
- produkcja klusek ryżowych
- produkcja klusek ryżowych
- produkcja klusek ryżowych
Posted on 2012/02/15, in Wietnam and tagged blog, Can Tho, Chau Doc, delta, homestay, Mekong, podroz, Wietnam. Bookmark the permalink. 5 Komentarzy.
a nic nie piszecie o tym, że spotkaliście Ronaldo? 😉
a no tak. Bystre oko au…
😉
Haha na bank tam byłeś 🙂 fajna baśń stary, ale tu nikogo nie stać na podróż do wietnamu.. haha ale bajkopisarz z Ciebie dobry trzeba przyznać
Dobra wierzę już xD